23 cze 2016

Rozdział XVI

                                 A/N: Oto jestem. Powróciłam i postaram się już więcej Was nie opuszczać! Burza minęła, a ja mogę zająć się poważnymi sprawami. Znaczy fanfikiem.





Alana Thornpike, 1970




Do końca 1970 roku już tylko jedna trzecia Amerykanów wierzyła, że wojna w Wietnamie jest słuszna. Kiedy podano do publicznej wiadomości informację o masakrze w wiosce My Lai, weterani zaczęli masowo dołączać do organizacji Vietnam Veterans Against the War. Najbardziej protestowali młodzi, ponieważ to właśnie oni byli wysyłani na front, a inni — bo wierzyli w słuszność ruchu antywojennego, który rósł w siłę z każdym kolejnym miesiącem. Tragiczne wydarzenia były na ustach wszystkich Amerykanów, ale gdy w czasie pokojowego marszu zastrzelono kilku studentów z Kent State University, zaczął protestować cały świat. Oburzenie Wietnamem dotarło i do Londynu, a lawina ruszyła tu ze zdwojoną siłą, gdy w nocy z trzeciego na czwartego października nieznani sprawcy, używając Zaklęć Niewybaczalnych, w bestialski sposób zamordowali grupę uczestniczącą w Marszu Praw Charłaków. 
Chociaż nasza wojna dopiero się zaczynała i nikomu jeszcze nie przyszło do głowy, by w ogóle mówić o problemie bezpośrednio, sprawy szybko nabierały tempa. Wraz z dymisją Ministra Magii, Nobby’ego Leacha, do Ministerstwa powrócili bardzo źli ludzie, którzy nigdy nie powinni byli sprawować jakiegokolwiek urzędu. Teraz były Minister Magii umierał na „tajemniczą chorobę“, a jego stołek przejęła Eugenia Jenkins, nieudolny polityk i słaby strateg. Wszyscy przeczuwali, że nie zdoła zapobiec temu, co lada chwila miało spaść nam na głowy. Rewolucję dało się niemal wyczuć w powietrzu, choć ja nie przypuszczałam, że nadejdzie ona aż tak szybko. Piątego października, w samym środku nocy, zostałam gwałtownie wyrwana ze snu:
— Wstawaj! — Nade mną, w pełni ubrana do wyjścia, stała madame Malkin.
— Co się dzieje? — Przetarłam oczy i momentalnie złapałam za różdżkę.
Madame uśmiechnęła się z aprobatą, widząc ten odruch.
— Grzeczna dziewczynka. — Zapięła do końca płaszcz i schowała włosy pod kapeluszem z szerokim rondem. — Pospiesz się. Musimy iść. 
Gdy już się ubrałam, kazała mi schować twarz pod podobnie spektakularnym nakryciem głowy. Wyszłyśmy na Pokątną, która była wciąż pogrążona w mroku, a ja rozglądałam się dookoła, nadal nie przeczuwając nawet, co się święci. Madame ściskała mnie za rękę gdy przemykałyśmy pustymi, ciasnymi uliczkami. W końcu dotarłyśmy do muru, za którym znajdowało się przejście do mugolskiego świata. 
— Dokąd idziemy? — zapytałam, nadal szepcząc. 
Madame wyjęła różdżkę, stukając nią w odpowiednie cegły. Gdy przeszłyśmy na drugą stronę, po przeciwnej stronie ulicy zobaczyłam grupę ludzi w czarodziejskich szatach. Część niosła ze sobą transparenty.
— Maszerują na Ministerstwo — powiedziała madame, po czym pociągnęła mnie za tłumem. 
Dołączyłyśmy do grupy czarodziejów, którzy mamrotali o czymś poddenerwowanymi głosami. Pomiędzy jednym a drugim zdaniem udało mi się wyłapać, że chodzi o zabójstwa podczas Marszu Praw Charłaków:
— Ta pieprzona Jenkins nawet nie ma pojęcia, w co się wpakowała! — perorował jakiś starszy czarodziej, który niósł baner z wielkim napisem „Dość!“. — Dasz wiarę, że nie odezwała się słowem od soboty?!
— Mark, musisz przyznać, że Leach nie był lepszy — odparł uspokajająco jego kolega, który miał ręce wciśnięte w kieszenie starego prochowca i co jakiś czas rozglądał się z niepokojem na boki.
Pogrążony w mroku Londyn był przerażająco cichy i pusty. Jedynym dźwiękiem, jaki rozlegał się na ulicach, były szepty i miarowe uderzanie butów o chodnik. Spojrzałam pytająco na madame, ale ona nie zwracała na mnie uwagi. Widziałam, że ściska różdżkę w kieszeni płaszcza. Nadal nie zdejmowała ręki z mojego ramienia i prowadziła mnie za tłumem, który rósł z każdą mijaną przez nas ulicą.
— Bzdury! To wszystko w końcu pierdolnie, ja ci mówię! — Mark pokiwał głową zawzięcie, podczas gdy jego kolega tylko ciężko westchnął. 
Nie dosłyszałam o czym rozmawiali później, bo madame Malkin pociągnęła mnie na sam przód pochodu. Dopiero teraz zauważyłam, że szliśmy w stronę Piccadilly. Wciąż nie mogłam dostrzec żadnych mugoli — zupełnie jakby przeczuwali, że coś się święci i postanowili zostać w domu. Tymczasem z mijanych przez nas uliczek wychodzili nowi czarodzieje, część z nich rozmawiała między sobą podniesionymi głosami, ale jednak zdecydowana większość szeptała. Gdzieś z oddali dochodziły nowe, pełne oburzenia głosy.
Nasz pochód, liczący teraz ze sto osób, dotarł do Piccadilly Circus, gdzie stało o wiele więcej ludzi, niż mogłabym zliczyć. Przystanęłyśmy gdzieś z boku, a ja rozglądałam się dookoła z niedowierzaniem. Wszędzie stali czarodzieje i to bardzo różni: kobiety, mężczyźni, młodzi, starzy, z rodziną lub bez. Niektórzy strzelali w niebo iskrami z różdżek. Część miała ze sobą transparenty, którymi wymachiwała gniewnie. Wyczułam otaczające plac bariery antymugolskie, więc zrozumiałam, że to musieli być sami czarodzieje i charłaki. Ustawili się przed największym telebimem na placu, pokrzykując swoje hasła i machając ze złością plakatami. Stopniowo narastające szepty przerodziły się w krzyki:
— Koniec z czystą krwią! — darł się ktoś. 
— Wsadź sobie swój rodowód, Jenkins! — krzyczała jakaś dziewczyna, trzymająca wysoko nad głową plakat z napisem „To nie nasza wojna!“. 
Rozglądałam się dalej w tłumie, a madame Malkin nadal nie puszczała mojego ramienia. Zdecydowana większość z zebranych była w moim wieku lub nawet młodsi. Oburzeni obywatele czarodziejskiego świata krzyczeli i gwizdali, dopóki wszystkie światła na placu nagle nie zgasły i na największym telebimie pojawiła się twarz naszej nowej Minister Magii. 
— Czarodzieje i czarownice-…! — zaczęła, na co ze strony tłumu podniosła się kolejna fala gwizdów i buczenia.
— Elitarystka!
— Pieprzona snobka!
— Prawa charłaków to prawa człowieka!
Minister zacisnęła usta i kontynuowała nadętym tonem:
— Rozumiem wasze oburzenie. Adresuję ten apel do każdej i każdego z was — zakończcie ten protest! — Teraz głowa Eugenii Jenkins pojawiła się też na prawym i lewym telebimie. 
— Ministerstwo Magii zapewnia was, że nie ma się czego bać. Jesteście bezpieczni. Razem dążymy do wprowadzenia istotnych zmian społecznych, które w rezultacie-…! — W tym momencie kilka osób z tłumu wycelowało swoje różdżki w największy ekran. 
Strumienie błękitnych i czerwonych iskier rozbiły go w drobny mak. Teraz darł się cały plac. Przeraźliwe krzyki narastały z każdej strony, powoli stając się kompletnie niezrozumiałe. Jedynym, co pozostało jasne, było ogólne przesłanie: mamy dość. Spojrzałam na madame Malkin, która wzięła głęboki wdech. 
— To rewolucja? — zapytałam cicho.
— Nie. — Pokręciła głową. — To początek wojny.
— Wojny?!
— Chciałam to zobaczyć na własne oczy — wyjaśniła. — Teraz przynajmniej już wiemy, że Ministerstwo nam nie pomoże. 
— Przecież… Ale przed chwilą powiedziała, że-… W czym nam nie pomoże? — Nie wiedziałam tak naprawdę co chcę powiedzieć.
Tymczasem tłum wciąż przekrzykiwał Eugenię Jenkins, która próbowała się z nim dogadać z pozostałych dwóch telebimów:
— … i zaręczam, że Ministerstwo Magii robi wszystko, co w naszej mocy, by zapewnić wszystkim magicznym obywatelom godny byt i bezpieczeństwo. — Chwilę później poważna twarz pani Minister zniknęła z telebimów, które rozbiło w drobny mak kilka kolejnych zaklęć.
Tym razem były to strumienie jasnozielonych iskier, które wystrzeliły ponad tłum od strony ulic za naszymi plecami. Gdy odwróciłam się w tamtą stronę, zobaczyłam grupy zakapturzonych ludzi w czarnych szatach, zmierzających w stronę protestujących. Zamarłam.
W kilka sekund aportowało się ich jeszcze więcej i zanim ktokolwiek zdążył się zorientować co się właściwie dzieje, rozpętało się prawdziwe piekło. Zdezorientowani czarodzieje na początku nie zdawali sobie sprawy w czym właśnie przyszło im brać udział, a charłaki nie miały nawet jakiejkolwiek możliwości obrony. Zapanował absolutny chaos. Ludzie uciekali z krzykiem we wszystkich możliwych kierunkach, a nad naszymi głowami przelatywały śmiercionośne zaklęcia. Zakapturzone postaci parły na przód, zabijając lub unieszkodliwiając każdego, kogo spotkały na swojej drodze. Odruchowo wyciągnęłam różdżkę i zdarłam z głowy kapelusz, gotowa na nich ruszyć, ale madame Malkin szarpnęła mnie do tyłu.
— Nie zgrywaj bohaterki! — krzyknęła. 
Pociągnęła mnie za sobą, ale napierający coraz mocniej tłum zaraz nas rozdzielił. Starałam się usunąć z drogi, tworząc wokół siebie najmocniejsze tarcze, na jakie było mnie stać. Co jakiś czas oglądałam się za siebie, słysząc krzyczących w panice ludzi. Zobaczyłam, że nie wszyscy czarodzieje w czerni mieli na głowach kaptury. Niektórzy nosili dobrze mi już znane trupie maski, które połyskiwały upiornie w mdłym świetle ulicznych latarni. Jeden ze Śmierciożerców ruszył na mnie, ale zachowałam przytomność umysłu i rozbroiłam go kilkoma dobrymi zaklęciami obronnymi. 
Gdzieś za mną rozległ się krzyk, który wydał mi się dziwnie znajomy. Odwróciłam się i zobaczyłam, jak dwóch czarodziejów w czerni torturuje dziewczynę, która zwijała się z bólu na brudnym chodniku. Natychmiast poczułam, jak budzi się we mnie gniew. Ruszyłam w tamtą stronę, łapiąc po drodze leżący na ziemi połamany transparent. Zerwałam dyktę z potężnego kija, którym zaraz z całej siły przyłożyłam w kolano jednego z napastników. Usłyszałam satysfakcjonujący chrzęst łamanej kości. Mężczyzna zawył, a ja skorzystałam z elementu zaskoczenia i unieruchomiłam zaklęciem drugiego z nich. Próbowałam pomóc leżącej dziewczynie, ale w tym samym momencie jej drugi oprawca odrzucił kaptur do tyłu i wycelował we mnie różdżkę, drąc się na całe gardło:
Crucio!
Zaraz potem nie widziałam już nic, bo cały świat przesłonił mi obezwładniający ból. Runęłam na ziemię. Słyszałam jak krzyczę, a całe ciało bolało, jakby ktoś wbijał mi w nie tysiące rozżarzonych noży. Krzyczałam, dopóki zaklęcie nie ustało. Być może było to kilka minut, być może kilka sekund, ale czułam, jakby trwało to wieczność. Dopiero gdy podniosłam się na drżące i zdrętwiałe z bólu nogi, zobaczyłam nad sobą tą samą dziewczynę, którą wcześniej uratowałam. Teraz dzierżyła w dłoniach mój kij i z satysfakcją obserwowała naszego napastnika, który leżał na chodniku z rozwaloną głową. Jego twarz była cała we krwi, a różdżka wytoczyła się prosto pod nogi rozszalałego tłumu. Spojrzałam na moją wybawicielkę, oddychając wciąż ciężko i czując, że nadal drżę.
— Andy! — Rzuciła mi się na szyję i dopiero teraz poznałam, że była to Alana Thornpike.
Nie dane nam było jednak powiedzieć ani słowa więcej, przez myśl mi nawet nie przeszło, że w ogóle nie powinno jej tu być. Byłam zbyt oszołomiona, a to, co stało się chwilę później, już kompletnie odebrało nam mowę. Któryś z zakapturzonych ludzi w tłumie podniósł różdżkę nad głowę i krzyknął, a jego krzyk poniósł się echem po całym Piccadilly Circus:
Morsmordre!
Z różdżki wystrzelił snop zielonych iskier, które uformowały na niebie wielką czaszkę. Z jej otwartych ust wysuwał się wąż ze złowieszczo rozdziawioną gardzielą. Znałam ten symbol. Znałam go aż za dobrze. Natychmiast przed oczami stanął mi wujek Alden, a w uszach zadźwięczał jego krzyk nawołujący mnie do ucieczki.
— Kurwa mać… — Twarz Alany, zastygła w szoku, przedstawiała sobą absolutne przerażenie. 
Złapałam ją odruchowo za rękę i pociągnęłam w kierunku najbliższego zaułka, gdzie miałam nadzieję uciec przed napierającym wciąż przerażonym tłumem. Jeszcze trzęsły mi się nogi i rozglądałam się niepewnie na boki. Nie wiedziałam, gdzie jest madame Malkin, ale szczerze mówiąc podświadomie czułam, że na pewno sobie poradzi. Wobec siebie i Alany miałam odrobinę gorsze przeczucia.
— Dokąd idziemy? — zapytała mnie, zaciskając pobielałe palce na różdżce. 
Odwracałyśmy się co chwilę przez ramię i obserwowałyśmy niebo z rosnącym niepokojem. Czaszka urosła do rozmiarów kopuły katedry, szczerząc się wciąż złowieszczo. 
— Nie wiem — odparłam zgodnie z prawdą.
Alana zacisnęła szczęki i złapała mnie za rękę zimną, spoconą ze strachu dłonią. 
— Trzymaj się mocno. 
Poczułam szarpnięcie i znajome sensacje towarzyszące łączonej teleportacji. Świat wokół nas zawirował. Pole walki i krzyki gwałtownie ucichły. Po kilku sekundach znalazłyśmy się w samym środku małej, pogrążonej w mroku kuchni. Rozejrzałam się czujnie na boki, puszczając dłoń Alany. 
— Spokojnie. Tu będziemy bezpieczne. Przynajmniej przez jakiś czas — zapewniła, zapalając światło. 
Zamrugałam kilka razy. Przez Zaklęcie Niewybaczalne wciąż widziałam podwójnie, zupełnie jakbym miała wadę wzroku. Tymczasem Alana, jak prawdziwa Angielka w obliczu kryzysu, niewiele myśląc wstawiła wodę na herbatę. Spojrzałyśmy na siebie i w tym samym momencie każda zadała nurtujące ją pytanie:
— Dlaczego nie jesteś w Hogwarcie?
— Gdzie się podziewałaś?!
Umilkłyśmy. Pozwoliłam sobie na mały uśmiech, ale ona odwróciła się w stronę palnika kuchenki. Wyciągnęła z szuflady paczkę papierosów i zapaliła jednego zapałką. Pomachała nią w powietrzu dopóki nie zgasła i zaciągnęła się głęboko. Dopiero później zwróciła się w moją stronę. 
— Gdzie się podziewałaś przez ten cały czas? I co się stało z twoimi włosami? Czemu tak wyglądasz! — Machnęła dłonią, w której trzymała papierosa, nakreślając w powietrzu okrąg.
Wzięłam płytki oddech, ale zaraz potem zamknęłam usta. Wytłumaczenie jej, gdzie obecnie mieszkam i dlaczego, wiązałoby się z wyjawieniem niemalże całej historii, którą na razie trzymałam w głębokiej tajemnicy. Milczałam. Alana paliła swojego papierosa, aż w końcu trafiła mnie myśl, że jestem winna madame Malkin przynajmniej jakąś informację o tym, gdzie obecnie przebywam i że wyszłam z tego wszystkiego cało. 
— Masz jakąś sowę? — zapytałam. 
Alana najpierw pokręciła, ale zaraz potem kiwnęła głową i zaprowadziła mnie do drugiego pokoju, który służył jednocześnie za pokój dzienny i sypialnię. Mieszkanie było naprawdę malutkie. Zastanawiałam się, czy należało do jej rodziców, a jeśli tak, to gdzie się podziewali?
— To w zasadzie nie jest moja sowa. Przyleciała do mnie tydzień temu i nie ma zamiaru się wynieść. — Wskazała w stronę parapetu, na którym siedział bardzo mi znajomy puszczyk. 
Zatrzymałam się, a z moich ust wyrwał się bliżej nieokreślony dźwięk.
— Edgar! — Podeszłam do niego natychmiast w dwóch krokach, a ogromne ptaszysko rozdziawiło dziób i rozłożyło szeroko skrzydła. 
Lekko nadpalone pióra na jego głowie wciąż nadawały mu wygląd małego diabła, a żółte oczy świdrowały mnie czujnie, bez cienia jakiejkolwiek sympatii. Nic sobie nie robiąc z jego min i krzyków, zaczęłam go z czułością głaskać po karku. Skąd się tu wziął? Jak wiedział, gdzie mnie znaleźć? Przede wszystkim — skąd wiedział, że tu będę?
— Znasz tę sowę? — Alana wyrzuciła niedopałek przez okno, a ja położyłam dłoń na grzbiecie puszczyka, głaszcząc go czule. 
— To sowa mojego wujka. — Głos nieco mi drżał, a Edgar był wyraźnie niezadowolony z pieszczot w moim wykonaniu. 
— Jak to? — Podeszła bliżej, obserwując ptaka nieufnie. — To ten, który przyszedł po ciebie na peron?
— Nie… Tak. 
— To tak czy nie?
Edgar rozdziawił dziób kilka razy, tym razem jednak powstrzymując się przed krzykami. Nie próbując się nawet zastanawiać nad magicznymi zdolnościami sowy, złapałam szybko leżącą na biurku kartkę. Postanowiłam martwić się o to później. Teraz czułam na swoich barkach zobowiązanie. Zamoczyłam pióro w kałamarzu, naskrobałam parę słów i zwinęłam list w ciasny rulonik. 
— Zanieś to madame Malkin — poleciłam Edgarowi, który spojrzał na mnie ze zniecierpliwieniem — wyraz twarzy niewątpliwie podpatrzony od jego poprzedniego właściciela.
— Madame Malkin? — zapytała Alana, obserwując razem ze mną jak Puszczyk znika w ciemności wczesnego poranka. — A co ty robisz u madame Malkin?
Zamknęłam okno, zaciskając ze zdenerwowaniem usta. W tym samym momencie rozległ się gwizd czajnika. Alana podążyła do kuchni i wróciła z niej, niosąc dwa kubki herbaty. Postawiła je na biurku, obserwując mnie bezlitośnie. 
— Mów — rozkazała. — Dość mam już tego milczenia. Zawsze byłaś dziwaczna, ale te tajemnice przechodzą już ludzkie pojęcie.
Nadal jednak siedziałam cicho i zastanawiałam się, czy Alice kiedykolwiek wyjawiła komuś treść listu, który dostałam od ojca pod koniec szóstego roku. Z reakcji Alany wynikało, że chyba jednak nie. 
— Dlaczego nie wróciłaś do Hogwartu? — powtórzyłam swoje poprzednie pytanie, a zirytowana już moją tajemniczością Alana walnęła pięścią w stół, potrącając kubki. 
Zareagowałam szybciej niż ona i błyskawicznie unieruchomiłam je zaklęciem, nie dopuszczając do tego, by wrzątek rozlał się po jej dłoniach. Spojrzała na mnie ze zdumieniem, najwidoczniej nieświadoma tego, że przez ostatni rok musiałam w sobie wyrobić całkowicie nowe instynkty. Ostrożnie przechyliła zatrzymane w przestrzeni czasu kubki, palcem zgarniając do nich zastygłą w powietrzu ciecz, która teraz miała konsystencję gęstego budyniu. Przerwałam zaklęcie i schowałam różdżkę. Alana wzięła głęboki wdech.
— Powiesz mi w końcu? — zapytała.
Gdy znów się nie odezwałam, usiadła na materacu, który zajmował cały kąt pokoju i był oddzielony od reszty pomieszczenia delikatną zasłoną, podwieszoną przy suficie. Podążyłam za nią.
— Uratowałaś mi życie, ale to cię nie upoważnia do zgrywania jakiejś pieprzonej heroiny! — warknęła, patrząc na mnie z wyrzutem.
— Nie przesadzaj. Nie uratowałam ci życia — odparłam spokojnie, siadając obok niej.
— Skąd wiesz? Skąd wiesz, że nie torturowaliby mnie aż do postradania zmysłów? Skąd wiesz, że nie rzuciliby we mnie Avadą?
Wciągnęłam powietrze ze świstem. Wiedziałam, że miała rację, ale nie dopuszczałam do siebie tej myśli. 
— Ci ludzie są zdolni do wszystkiego — przyznałam, patrząc w podłogę i obserwując, jak para unosi się znad kubków. 
— No więc tym bardziej jesteś mi winna wyjaśnienia.
Siedziałyśmy w półmroku, a jedynym źródłem światła była mała lampka, która wciąż paliła się w kuchni. 
— Kim oni są? — Alana objęła kolana ramionami, a ja zrzuciłam buty i zaczęłam rozmasowywać zdrętwiałe stopy.
— Nazywają się Śmierciożercami — odparłam sucho.
— „Śmierciożercy“? — Skrzywiła się. — Trochę pretensjonalnie, ale okej…
Uśmiechnęłam się słabo. 
— Wszyscy źli czarodzieje, którzy walczą o „czystość krwi“… No, może nie wszyscy, ale w większość… To właśnie oni. Politycy, którzy nagle wrócili na stanowiska po odejściu poprzedniego Ministra Magii? Też oni. Wpływają do naszego świata wszystkimi kanałami, jak ścieki. I rosną w siłę. 
— Skąd ty o tym wszystkim wiesz? 
Zamilkłam na chwilę, ważąc uważnie słowa.
— Poniekąd znalazłam się w samym centrum wydarzeń. 
— Co to znaczy? — naciskała.
— Widziałam… Znam ludzi, którzy tym wszystkim sterują. — Przypomniałam sobie gabinet Haskella Rookwooda i wszystkie ponure, skupione na mnie twarze. — Wiem, że za wszystkim stoi Tom Riddle. 
— Tom Riddle? — powtórzyła Alana, marszcząc brwi. 
Zdziwiłam się, bo nie wyglądała jakby nazwisko brzmiało dla niej całkowicie obco.
— Nie wiem, czy powinnaś-…
— Ci sami ludzie zabili mojego ojca — wtrąciła szybko, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. 
Zaniemówiłam, tym razem z zupełnie nowego powodu.
— Dlatego nie wróciłam do Hogwartu — wyznała, splatając palce na kubku. 
— Kiedy-…? — Nie dokończyłam pytania, bo głos uwiązł mi w gardle.
— Poszedł na Marsz Praw Charłaków i już nigdy go nie zobaczyłam. Chwilę potem Ministerstwo dobija się do moich drzwi, oznajmiając, że środki na jego koncie zostały zablokowane, a moje stypendium w Hogwarcie przejęto na poczet spłacania długów. 
— Miał długi? — zapytałam cicho, przeczuwając jednak odpowiedź.
— Nie — skwitowała stanowczo. — Byliśmy tu razem, tylko on i ja, odkąd moja matka odeszła. Nigdy nie widziałam, żeby wydawał pieniądze na coś ponad rachunki i jedzenie. Jego jedyną przyjemnością były książki i ten przeklęty research. — Głos jej się załamał, a ja wzięłam ją za rękę.
— Jim mi pomaga, dzięki Bogu. Gdyby nie on, nie mogłabym nawet zapłacić za czynsz na ten miesiąc.
Ścisnęłam mocniej jej dłoń. Alana nadal była zimna jak trup.
— Ale nie zrobili ci nic? 
— Nie. Nie mogli. Jestem wrześniowa, tak jak ty. — Uśmiechnęła się markotnie. — Skończyłam siedemnaście lat jeszcze przed Marszem. 
— Ci ludzie z Ministerstwa… Jak wyglądali?
Spojrzała na mnie ostro. 
— Niewiele się różnili od tych w czarnych szatach — odparła twardo. 
Piłyśmy w milczeniu herbatę, aż nagle ona znowu przerwała ciszę.
— Gadaj wreszcie. 
Wciągnęłam ze świstem powietrze, a gdy je wypuściłam, słowa same zaczęły wypływać z moich ust. Uznałam, że jestem jej coś winna, a poza tym Alana miała pewien szczególny talent: w jej obecności czułam się całkowicie swobodnie. Na tyle swobodnie, by w końcu zacząć się tłumaczyć. 
Opowiedziałam jej niemal o wszystkim. Niebo zaczynało szarzeć nad miastem, a ja zwierzałam się z najgorszych i najbrudniejszych sekretów Blacków. Głos załamał mi się dopiero, gdy dotarłam do etapu wujka Aldena. Teraz to Alana ściskała moją dłoń, a gdy zorientowała się, że nie będę w stanie mówić dalej, wstała i podeszła do biurka. Wysunęła jedną z szuflad i wróciła na materac z naręczem papierów. 
— Podejrzewam, że śmierć mojego ojca nie była przypadkiem — oznajmiła, a ja dopiero teraz zorientowałam się, jak wysuszone jest moje gardło.
— Alana… — zaczęłam, ale ona uciszyła mnie ruchem dłoni i położyła przede mną duże, czarne pudełko z plastiku. Miało różne przyciski i przezroczyste okienko na środku.
— Co to jest? — zapytałam.
— Dyktafon. Taki… Nagrywasz na to swój głos i możesz go odtwarzać — wyjaśniła. — Mój ojciec może i nie był mugolem, ale jako charłak musiał sobie radzić. 
Zastanawiałam się, czy to oznaczało, że Alana jest potomkinią jakiegoś starego rodu — wszak to u nas, przez ekstensywny chów wsobny, najczęściej zdarzało się charłactwo. Postanowiłam jednak nie pytać, a ona nie poruszyła tej kwestii.
— Był dziennikarzem — dodała, po czym nacisnęła jeden z przycisków. 
Poniedziałek, dwudziesty dziewiąty lipca 1970. — Ku mojemu zdumieniu, z pudełka rozległ się męski głos. Domyśliłam się, że to musiał być jej ojciec. — Ten projekt wymyka się spod kontroli. Myślałem, że mnie nie znajdą, ale wczoraj dostałem sowę z Ministerstwa. Chcą, żebym stawił się na przesłuchanie. Nie mogę tego zrobić. Nie mogę narazić Alany. — Spojrzałam na nią, ale ona pokręciła głową i zatrzymała taśmę.
— Myślał, że o tym nie wiedziałam, ale już od dawna podejrzewałam, że pracuje nad czymś po godzinach. — Zerknęła na mnie badawczo. — Nad czymś ściśle tajnym. — Włączyła kasetę z powrotem. 
Być może to moje ostatnie nagranie. Jeśli tak, oznacza to tylko tyle, że miałem rację. — Gdzieś w tle rozległo się szuranie i odgłos zapalanego papierosa. — Na szczęście Riddle nigdy nie wygra. Jest nas po prostu zbyt wiele. — Potem nastąpiła już tylko cisza. Taśma przewinęła się do końca i dyktafon sam się wyłączył. 
Alana patrzyła na mnie błyszczącymi oczami. 
— Riddle. To musi być ten sam Riddle, o którym mówiłaś, prawda?
— Na pewno — zgodziłam się. — Ale co dokładnie twój ojciec miał z tym wspólnego?
Złożyła na moich kolanach jego notatki. Niektóre były spisane na maszynie.
— Chciał wydać z tego książkę. Żeby świat wiedział, co się dzieje. Żeby czarodzieje nie dopuścili do katastrofy. — Wbiła wzrok w podłogę. — Teraz już za późno. Dopadli go pierwsi.
Zaczęłam przeglądać wszystkie te papiery i ze zdumieniem odkryłam gdzieś po drodze moje własne nazwisko. Kilka razy przewijał się tam też Haskell Rookwood i Rudolfus Lestrange. Na ostatnich stronach, nabazgranych naprędce odręcznie, znajdowały się spekulacje na temat Riddle’a. Było tego mnóstwo. Nie wiedziałam skąd ojciec Alany brał swoje informacje, ale najwidoczniej jako dziennikarz musiał mieć dostęp do różnych baz danych.
— Twój ojciec doszedł prawie do samego żołądka bestii — wymamrotałam z niedowierzaniem. 
Alana ostrożnie zabrała jego notatki z moich rąk i wzięła głęboki wdech.
— A my tę bestię wykończymy — postanowiła twardo.
— Nie rozumiem… Jak to?
— Musimy coś z tym zrobić. Ty i ja!
Nie powiedziałam jej, że Dumbledore już od dawna wymusił na mnie, żebym brała czynny udział i „coś z tym zrobiła“. Nie miałam pojęcia dlaczego los postanowił wrzucić mnie w sam środek całego zamieszania, ale nie miałam już siły protestować.
— Co konkretnie sugerujesz?
Oczy Alany rozbłysły nowym ogniem. Wyjęła z dyktafonu kasetę i włożyła nową, czystą. 
— Dokończymy projekt mojego ojca — oznajmiła, a jej policzki lekko się zaróżowiły. — Tylko będziemy musiały go inaczej nazwać. Jakieś pomysły?

         




Theodore Thornpike

           

            

5 komentarzy:

  1. Oho! Trochę mnie nie ma, a tyle się dzieje! To znaczy - byłam, czytałam, ale brak czasu i natchnienia powstrzymywał mnie przed napisaniem sensownego komentarza. Wiesz, jak jest :/

    Nie wiem, czy rozdział taki krótki, czy tak dobrze mi się czytało, bo w zasadzie nie wiem, kiedy się skończył. Dziwne, doprawdy. W każdym razie atmosfera ładnie się zagęszcza. Sam pomysł z wiecem, muszę przyznać, dość nietypowy i interesujący. Idealnie pokazuje, że ludzie myślą, że mogą coś zdziałać protestami i transparentami, choć w obliczu nadchodzącej wojny ma to niewiele sensu.

    Charakterek Andy też się pięknie ukazał, zgrabnie pokazujesz jej przemianę z niewinnej księżniczki na wieży w wojowniczkę biorącą sprawy w swoje ręce. Choć muszę przyznać, że jak na tak zamkniętą w sobie nieśmiałą osóbkę jest dość wylewna w opowiadaniu swojej historii ;p

    Jednak to, co ujmuje mnie najbardziej, to czynny udział madame Malkin - zawsze wyobrażałam ją sobie jako starszawą, nieco otyłą matronę z metrem krawieckim owiniętym wokół szyi jak szal i szpilkami pochowanymi w fałdach szaty. Oczywiście rozumiem, że akcja tego opowiadania dzieje się ponad dwadzieścia lat przed wydarzeniami z książek, ale jednak Twoje spojrzenie na sprawę jest z mojej perspektywy dość ciekawe.

    Ściskam mocno,
    Bea

    PS Czyżbym była pierwsza? No niemożliwe! xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. <3 <3 <3

      Jesteś! Już myślałam, że machnęłaś ręką i stwierdziłaś, że to straszne bzdury :D

      Cieszę się, że ktoś zauważył przemianę i właśnie wiem, że ona blabla jak najęta o swojej historii, ale z drugiej strony jak ktoś ma taki ciężar na barkach to jest to pewien rodzaj wyładowania złości może? Tak myślę... Nie wiem. Też zastanawiałam się, jak to rozegrać. Ale wiesz co jest najlepsze? Że niedługo będzie Snape! To znaczy nie. Ale to też. Ale najbardziej nie mogę się doczekać wszystkich niuansów, szpiegowania i przede wszystkim Riddle'a. Szkoda, że Rowling zajęła się Albusem Severusem, a nie tym. Snape na deskach teatru <3

      Ściskam również!

      O.

      Usuń
    2. No co Ty, ja zawsze jestem. Być może udałoby mi się o opowiadaniu zapomnieć, gdyby nie funkcja "obserwatorzy", która jest wręcz błogosławieństwem przy moim zapominalstwie i życiowym nieogarnięciu.

      Ach, doprawdy, Twa odpowiedź rozwiała wszelkie me wątpliwości! ;p Zwłaszcza ten fragment o Snapie - wszystko zrozumiałam. Ale muszę przyznać, że ja też chętnie zobaczyłabym Snape'a w teatrze. Znaczy, sztukę o nim. Choć samego Snape'a też... Niestety, jedyny prawdziwy Severus już nas opuścił i to dwa razy :(

      Usuń
    3. Miło mi to słyszeć :) Google myśli o wszystkim!

      Taak... Jak nie piszę opowiadań to potrafię być chaotyczna... Ale dobre wiadomości są takie, że: będzie Snape, będzie Syriusz, będzie Lily, będzie wojna i wszystko ruszy do przodu i w przeciwieństwie do moich poprzednich fanfików to ten chyba będzie się ciągnął w nieskończoność xD Narzuciłam sobie sporo wątków.

      Nie akceptuję tych śmierci... Tak samo nie mogę się pogodzić z Bowiem.

      Usuń
  2. Ooo, ten rozdział był bardzo wciągający. <3
    Andy nabiera charakteru i wreszcie walczy o swoje. No i jeszcze bardzo adekwatny ten team-up z Alaną, która na pewno pomoże jej ostatecznie stanąć na nogi. Girl power przede wszystkim!
    Bardzo mi się podobał opis protestu, wypadło bardzo realistycznie. Chyba wiem czym się inspirowałaś i zdecydowanie się to opłaciło. :D W ogóle ta Pani Minister i jej fałszywe teksty kojarzą mi się bardzo jednoznacznie. I jeszcze to podkreślenie, że zapewnią bezpieczeństwo "magicznym"! obywatelom. Trolling level master (żeby nie powiedzieć PISuar).
    Odnośnie poprzedniego rozdziału, to przekaż Dumblowi, żeby spierdalał. A poza tym świętuję powrót Oleńskiej! <3 Ona i Malkin mogłyby same przejąć kontrolę nad tym magicznym światem.

    OdpowiedzUsuń