Ted Tonks, 1969 |
Ted Tonks, 1969 |
Marzec tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego przyniósł ze sobą nagłe zaostrzenie mrozów i nieoczekiwane zmiany. W przeciwieństwie do Londynu, Szkocję pokrywała wciąż gęsta czapa puszystego śniegu i nie zanosiło się na to, by zamierzał choć trochę stopnieć. Zbliżające się wielkimi krokami SUM-y stresowały mnie coraz bardziej, a co więcej — najlepszy stolik w bibliotece był wciąż jak na złość okupowany przez elitarny Klub Naukowy pod przewodnictwem Paula Traversa. Życie wydawało mi się coraz bardziej niesprawiedliwe, a Bellatrix coraz częściej sprawiała wrażenie kompletnie nieobecnej duchem, więc musiałam zachować wszystkie swoje obawy dla siebie. I tu dochodzimy do momentu, w którym zaczęłam pisać pamiętnik.
Oczywiście dla spokoju ducha i potrzeby zachowania jakichkolwiek pozorów w myślach nazywałam go dziennikiem — poważna Krukonka nie zajmuje się przecież podobną dziecinadą. Dopóki nie wyszukałam odpowiednich zaklęć zabezpieczających, nosiłam go zawsze przy sobie, co w rezultacie okazało się całkiem dobrym pomysłem. Kiedy tylko dopadał mnie lęk albo wątpliwości, wyciągałam ten zeszyt i udając, że robię bardzo, a wręcz niezwykle, istotne notatki, przelewałam moje uczucia na papier. Z początku były to nic nieznaczące bzdury, potem zrobiło się tego więcej i więcej, aż w końcu zaczęłam spisywać wszystko, co się ze mną działo i co tylko przychodziło mi do głowy. Czułam się jak druga Jęcząca Marta, ale przynajmniej wyłam tylko w myślach, a nie w damskiej toalecie.
Pewnej soboty, w porze lunchu, do stolika Ravenclaw podszedł nieoczekiwany gość. Paul Travers stanął nade mną wyczekująco, a ja, nie wiedząc co zrobić, dla bezpieczeństwa zasłoniłam się atlasem albańskich przełęczy górskich z naniesionymi kryjówkami olbrzymów. Po naszej wielkiej nocnej eskapadzie, Paulowi pozostała na nosie niewielka jasna blizna. Zastanowiło mnie, czy bardzo mu przeszkadza.
Nie wiedziałam, czego mógłby ode mnie chcieć i nie miałam ochoty z nim rozmawiać. Przypuszczałam, że chciał zapytać o Bellę, czy inne podobne bzdury, ale ku mojemu zdumieniu nie odezwał się ani słowem. Kiedy w końcu na niego spojrzałam, gotowa kazać mu się odczepić, rzucił mi jakąś kopertę, odwrócił się na pięcie i odszedł w milczeniu. Ta tajemniczość zupełnie do niego nie pasowała — zrobiłam się jeszcze bardziej podejrzliwa.
— A niech mnie! — Siedząca nieopodal Katia była szybsza. Złapała w swoje sprytne długie palce moją korespondencję, zanim w ogóle zdążyłam się zorientować, o co mogło chodzić. — Pieczęć Klubu Naukowego!
— To oni mają pieczęć? — parsknęłam lekceważąco, ale szybko wyrwałam jej kopertę, bo nie zamierzałam pozwolić na czytanie moich prywatnych listów. Rozerwałam papier niecierpliwie. Na stół wypadła pojedyncza karteczka.
— Niedziela o dziewiątej? — wymruczałam pod nosem, a gdy tylko przeczytałam widniejące na notatce słowa, list i koperta zapłonęły bladozielonym ogniem i momentalnie zmieniły się w pył.
— Rozszczepione zaklęcie Meleagera! — usłyszałam obok siebie Demeter, która przysunęła się bliżej i wzięła w palce zielony proszek. Zdumiona tą nagłą atencją z każdej strony, nie powiedziałam nic.
— Jak to zrobiłaś? — Demeter spojrzała na mnie podejrzliwie, podczas gdy Katia, wiedziałam to dobrze, robiła w głowie mentalną notatkę, by śledzić pilnie moje poczynania w niedzielę o dziewiątej — nie mogłaby przecież przepuścić żadnej okazji do wścibiania swojego długiego nosa w wybitnie nie swoje sprawy.
— To nie ja i nie moje zaklęcie. — Zamknęłam atlas i strzepnęłam proszek na podłogę, chcąc zakończyć temat. — Ktoś mi to przysłał.
— Klub Naukowy jej to przysłał — dodała Katia zawistnie, a ja posłałam jej szybkie spojrzenie pełne ukrytej groźby.
— Nie bądź głupia — uciszyła ją Demeter. — Klub Naukowy nie zaprasza do siebie członków poniżej szesnastu lat.
— Paul sam ją zaprosił. Widziałam!
— Mylisz się — szła dalej w zaparte, a mnie szczerze mówiąc zaczynało to działać na nerwy.
Niby dlaczego mieliby mnie nie zapraszać! Chociaż i tak podejrzewałam podstęp… Sama nie wiedziałam, czemu Paul miałby być dla mnie miły, przypuszczałam, że pchnęła go do tego ślepa miłość do Belli, ale nawet jeśli! Byłam jedną z najzdolniejszych uczennic na roku!
— To prawda? — Alana, która najwyraźniej też podsłuchiwała, przysiadła się do nas ze swoim talerzem.
Wzruszyłam ramionami, starając się jeszcze zachować spokój, ale Demeter zacisnęła zęby i spojrzała na mnie, jakbym była wyjątkowo oślizgłą ropuchą.
— No tak — wycedziła. — Arystokracja musi trzymać się razem.
Zacisnęłam dłonie na ogromnej księdze, którą wciąż trzymałam, powstrzymując się, by jej nią nie przyłożyć.
— Zamkniesz się w końcu z tą arystokracją? — warknęłam przez zęby, co Demeter wyraźnie zaskoczyło, bo dotąd tylko dzielnie znosiłam jej nieprzyjemne docinki.
Defensywa nigdy nie była moją mocną stroną, ale nie zamierzałam znosić i ciotki Walburgi i humorków Demeter Brownstone — co za dużo to niezdrowo, a ja przez święta nasłuchałam się aż nadto.
— Uspokój się — odparła obronnie, nadal nie wiedząc jak zareagować na moją nowo odkrytą pewność siebie.
— Jestem całkowicie spokojna.
— A ja tylko mówię, co wszyscy sobie myślą — usprawiedliwiła się, choć nie bez sporej dozy wyższości w głosie. — Prawda, Alano?
Alana uśmiechnęła się pod nosem i udała, że jej surówka z marchewki jest niezwykle interesująca.
— Jesteś po prostu okropna! — wypaliłam. — Nie wiem skąd bierzesz te swoje opinie, Demeter, ale jedyną osobą, która paraduje po szkole jakby dostała w spadku koronę i berło jesteś ty! — To powiedziawszy, złapałam zdecydowanie moją torbę i atlas.
Przypuszczam, że gdybym po tej wielkiej ripoście nie potknęła się o ławkę, moje wymaszerowanie z Wielkiej Sali byłoby naprawdę efektowne.
*
W niedzielę biłam się z myślami. Wiedziałam, że to musiał być podstęp. Zapisałam kilka kartek w moim… „Dzienniku“, debatując sama ze sobą, co zrobić. W końcu nieoczekiwaną pomocą okazała się Demeter, która od zeszłego dnia i pamiętnego lunchu nieco spuściła z tonu:
— Och, na Merlina! Przestań wreszcie skrobać w tym pamiętniku i tam idź!
„Spuszczenie z tonu“ i „pomocna“ mogły nie być tu odpowiednim określeniem, ale wyczuwałam mały postęp, bo przynajmniej zaczęła się do mnie odzywać. Poderwałam głowę i zatrzasnęłam zeszyt, pomimo wszystko czując się przyłapana na gorącym uczynku.
— To nie jest pamiętnik — łgałam w żywe oczy, mając nadzieję, że niewinne trzepotanie rzęsami coś tu pomoże.
— Jesteś tragiczna w kłamaniu. — Demeter zaśmiała się, choć z dużo mniejszą dozą jadu, niż zwykle.
Na wszelki wypadek schowałam pamiętnik do torby, nie chcąc go zostawiać na pastwę mojej nieprzyjemnej koleżanki.
— Odpuść sobie, żadna z nas nie umiała złamać twojego zaklęcia. — Alana rzuciła we mnie poduszką, a ja odrzuciłam ją zaraz z pretensją.
— Próbowałyście czytać mój pamiętnik?!
— Jezu, Andromedo, przestań być taka niewinna. Po prostu idź tam i powiedz, czy te bufony są lepsze w transmutacji od nas, dobra?
— Co?
— No co? — Alana potrząsnęła rudą grzywą, związując włosy w wielki kok na czubku głowy i wsadzając w niego różdżkę.
Rozłożyła przed sobą mapę nieba, zamierzając widocznie nałożyć ostatnie poprawki przed jutrzejszą astronomią.
— Co to jest „Jezu“? — zapytałam szczerze zdumiona.
— Taki… Mugolski Merlin, okej? Nie interesuj się.
— Arystokratko — dodała od siebie Demeter.
Usłyszawszy ponownie znienawidzoną obelgę, wstałam i przedefilowałam przez nasze dormitorium, zdeterminowana by słoniowymi krokami przebudzić chrapiące jeszcze smacznie pozostałe dziewczyny.
Nie wiedziałam dokąd tak naprawdę mam iść. Jedyna informacja poszła z dymem dzięki zaawansowanemu zaklęciu, a ja miotałam się po zamku bez sensu. Musiało być już grubo po dziewiątej.
W końcu uznałam, że skoro Klub Naukowy zajmuje zawsze ten sam stolik w bibliotece, spróbuję tam pójść. Być może był to pierwszy test na inteligencję? Moja damska duma zaraz zaprotestowała na tę myśl. Coś mi mówiło, że w Klubie byli sami mężczyźni, a ja nie zamierzam im się w związku z tym dać w żaden sposób testować.
— Salazarze, zajęło jej to trochę! — Kiedy w końcu dotarłam do ich stolika, największego w bibliotece i oddalonego od wszystkich nieszczelnych okien, przywitano mnie dość opryskliwie.
— Mówiłem, żeby nie przyjmować bab? No mówiłem!
Moja duma zaraz oklapła. Owszem, siedzieli tam — cała siódemka wspaniałych intelektów, wśród których nie było astmatycznie rozwartych paszczy czy okularów korekcyjnych. Wręcz przeciwnie, przy stole siedziało siedmiu wysokich, całkiem przystojnych szesnasto- i siedemnastolatków, a wśród nich… Szara ja. Westchnęłam i usiadłam na jedynym wolnym miejscu. Mogłam się domyślić, że nie potrzebowali żadnej bardziej tajnej kryjówki na swoje spotkania. Nikt nie chodził do biblioteki tak wcześnie, a zwłaszcza w niedzielę.
— Panowie, to jest Andromeda. Andromeda Black, ta o której wam mówiłem — zaczął uroczyście Paul.
— Aha. Siostra Bell-! — zakpił jedyny Gryfon w Klubie.
— Zamknij się.
— Cześć — bąknęłam.
W Klubie przeważali Ślizgoni, co nie powinno mnie specjalnie dziwić. Honorowe miejsce zajmował Paul. Po jego prawej i lewej siedzieli Mordred Lefay i Michael, najbardziej wygadany z całego towarzystwa starszy brat Nigelli Avery i jedyna osoba oprócz Paula, którą jako-tako znałam. Z własnego Domu dostrzegłam dwóch siódmoklasistów, Adriana Pugsleya i Henry’ego Golda. Ostatnim, którego nie znałam wcale, był wyszczekany Gryfon, który siedział przy stole z miną tak zaciętą, że od razu mogłam się domyślić, czemu dokładnie przetrwał w tym gnieździe węży — najwyraźniej nie pozwolił się wyrzucić. Z powarkiwania Paula zupełnie nic sobie nie zrobił, uśmiechnął się kpiąco i zaczął się kiwać na krześle.
— No dobrze. Jako, że jesteś nowa, zaprezentuj nam co umiesz — zarządził Paul, a ja zdębiałam.
— Co umiem?
— Rzuć jakieś spektakularne zaklęcie.
Spanikowałam. Z wahaniem wyciągnęłam różdżkę, ale nieprzyzwyczajona do publicznych popisów, nie wiedziałam co zrobić. Spociły mi się ręce, a w głowie miałam kompletną pustkę. W końcu przypomniałam sobie ostatni podręcznik do zaawansowanej transmutacji, który przerabiałam na własną rękę. Nie ćwiczyłam tego zaklęcia zbyt dobrze, to wszystko mogło się bardzo łatwo zakończyć spektakularnym fiaskiem. Odchrząknęłam i pogrzebałam w kieszeniach. Położyłam na stole złamany ołówek.
— Czekamy — prychnął Mordred, a ja posłałam mu moją najlepszą imitację pogardliwego spojrzenia Bellatrix.
Stuknęłam w ołówek różdżką i momentalnie złożył się w całość. Zadowolona z efektu skupiłam całą moją moc i uderzyłam jeszcze raz. Teraz, nieco wolniej, zamienił się w puchar z, miałam nadzieję, wodą. Przynajmniej na wodę wyglądała. Czekając na werdykt, starałam się nie patrzeć nikomu w oczy, w obawie, że moje zaklęcia faktycznie nie były zbyt skomplikowane.
— Opanowałaś niewerbalne? — zapytał Michael, a ja wzruszyłam ramionami.
Siedzeli chwilę w milczeniu.
— No… Będziesz musiała popracować nad… Efektem końcowym. Woda nie jest zbyt spektakularna — burknął Mordred, wciąż wyraźnie trochę niezadowolony z obecności kobiety.
— A elementarne prawo transmutacji Gampa? — zakrzyknęłam, być może za głośno, bo pani Pince rzuciła mi zza swojego biurka oburzone spojrzenie.
— Aha. No tak — odparł Ślizgon, gdy tymczasem Gryfon ziewnął i rozparł się wygodniej na krześle.
— To było żałosne — oznajmił.
Odwróciłam się do niego, nieprzygotowana na tak gwałtowne odebranie mi aprobaty, na którą dopiero co zasłużyłam.
— To pokaż coś lepszego! — oburzyłam się.
Wyjął różdżkę i uśmiechnął się do mnie szelmowsko. Poluzował czerwono-złoty krawat jeszcze bardziej, podwinął rękawy i wyjął z kieszeni kawałek pergaminu. Wziął moczące się w kałamarzu pióro, nabazgrał kilka słów i stuknął w notatkę różdżką.
— I co? — Przysunęłam się. — Nic się nie stało.
— Przeczytaj.
Wzięłam kartkę w dłonie.
— Gryfoni ideałem, Krukonki kanałem? — Odłożyłam ją na stół i skrzywiłam się z niesmakiem. — Poważnie? Jakiś ty dojrzały!
Uśmiechnął się znów w ten sam irytujący sposób i w tym momencie kartka zajęła się jasnozielonym płomieniem. Został po niej taki sam zielony proszek jak z tej, którą dostałam przy śniadaniu.
— Ach. — Straciłam nieco pewności siebie. — Więc to byłeś ty?
— Wiesz co to? — Uniósł brew, patrząc na mnie z wyższością.
— Rozszczepione zaklęcie Meleagera! — odparłam szybko, niechętnie dziękując w duchu Demeter, która raz w życiu na coś mi się przydała.
— Tak — przyznał, nieco zaskoczony, że znałam odpowiedź. — Chcesz się nauczyć je rzucać? — zapytał, po krótkiej chwili wahania.
— Wszyscy chcemy się go w końcu nauczyć, Teddy! — żachnął się Paul. — Trzymasz to w tajemnicy już pół roku!
— Po prostu dałem ci szansę na znalezienie formuły samodzielnie. — Wystawił język. — Poza tym, zobacz jaką furorę to robi wśród dziewczyn! — Puścił do mnie oczko, a ja niezwykle dojrzale kopnęłam go w kostkę.
— Au!
— To za te kanały — odparłam dumnie, prostując pod szyją swój niebieski krawat.
*
Nie przypuszczałam, że odnajdę się w Klubie Naukowym. Nie wiedziałam też, komu zawdzięczam moją kandydaturę do niego, choć w końcu mój dobroczyńca wygadał się podczas kolejnego weekendu w Hogsmeade. Najpierw zostałam podstępnie zaatakowana śnieżką, kiedy oglądałam wystawę sklepu Scrivenshafta:
— Hej! — Odwróciłam się natychmiast, kiedy mokra, zimna kula trafiła mnie prosto w głowę, a kawałki śniegu wpadły mi za kołnierz.
Zobaczyłam Bellatrix, która zaśmiewając się podeszła do mnie tanecznym krokiem i pacnęła mnie kolejną porcją śniegu w twarz.
— Bella! — Strzepnęłam wszystko z siebie i spojrzałam na nią ze złością. — Co ci odbiło?!
— Uwielbiam zimę! — zakrzyknęła, zajrzała mi przez ramię na wystawę, po czym pociągnęła mnie za rękę za sobą, w nieznanym mi bliżej kierunku.
— Gdzie idziemy? — Poprawiłam czapkę, ledwo dotrzymując jej kroku. — Hej, chciałam sobie kupić pióro!
— McBloom&McMuck — odparła, tak jakby była to najzwyczajniejsza rzecz na świecie. — Nie potrzebujesz więcej piór.
— Co? Ale po co tam idziemy? Przecież nie masz zwierząt.
— Potrzebuję sowy!
Przypuszczam, że miało to rozwiać wszystkie moje wątpliwości, ale siłą rzeczy teraz miałam jeszcze więcej pytań. Kiedy weszłyśmy do dusznego, ciasnego sklepu, nad drzwiami zadźwięczał głośno magiczny dzwoneczek, który przywołał z zaplecza starszawą ekspedientkę.
— W czym mogę pomóc? — zapytała zmęczonym głosem.
— Potrzebna mi szybka sowa — zakomunikowała zdecydowanie Bellatrix, rozglądając się wokoło sceptycznie.
Sklep był staroświecki i raczej duszny, więc musiałam się natychmiast rozebrać ze wszystkich warstw swetrów, szalika, płaszcza, czapki i rękawiczek. W środku panował półmrok, a pomalowane na ciemne kolory ściany ze staromodnymi zdobieniami sprawiały, że wnętrze wydawało się jeszcze mniejsze i jeszcze bardziej klaustrofobiczne.
— Sowy mamy tam. — Tęga czarownica zaprowadziła nas do stojącej w głębi pomieszczenia staroświeckiej klatki, w której drzemało kilka sów.
Osobiście byłam pozytywnie nastawiona do wszystkich zwierząt, ale sowy miały w sobie coś takiego, co mnie nieco przerażało. Te ich ogromne oczy i ostre dzioby nigdy nie wzbudzały mojej szczególnej sympatii. Podążyłam za Bellatrix i ekspedientką, choć bez przekonania. Część z ptaków drzemała, przytulone do siebie, ale gdy tylko zbliżyłyśmy się do klatki, te najbliżej ekspedientki poderwały się i zaczęły pohukiwać, wyraźnie żądając jedzenia.
— Po co ci sowa? — mruknęłam, patrząc na nie sceptycznie.
— Do wysyłania listów, głupia! A po co czarodziejowi sowa? — Bella odgarnęła z twarzy ciemne loki i nachyliła się, otaksowując ptaki zaraz surowym spojrzeniem, które dobrze znałam. — Wezmę tę. — Wskazała po chwili na bardzo duży okaz, który z początku nie wydawał się zbyt szczególny, ale kiedy sprzedawczyni podwinęła rękaw lawendowej szaty i wyjęła ptaka z klatki, zobaczyłam od razu, dlaczego Bellatrix go wybrała.
Sowa miała ogromne, czarne, błyszczące oczy, które zajmowały jej praktycznie trzy czwarte głowy i nadawały prawdziwie upiornego wyglądu. Kontrastujący z rozmiarem ślepi filigranowy dziobek i małe łapki sprawiały, że wyglądała jak dziwoląg — coś, co moja siostra bardzo lubiła.
— Jaki to gatunek? — Bella bez cienia strachu rozprostowała sowie popielate skrzydło w białe kropeczki, oglądając je z analityczną ciekawością. Sowa skrzeknęła i wbiła pazury w rękę czarownicy, która syknęła z bólu i szybko zaprowadziła nas do kasy, gdzie wsadziła ptaka do dużej klatki.
— Australijska wielka sowa smolista — odparła ekspedientka przez zaciśnięte zęby i przyjęła od Bellatrix należne galeony.
Sądząc po oparzeniu i paru bliznach, które zauważyłam na drugiej ręce starszej kobiety, nie mogła to być jej pierwsza styczność ze szponami.
— Powiesz mi w końcu, do kogo będziesz słać te ważne listy? — zapytałam, kiedy już wyszłyśmy, a ja okutałam się na powrót grubym szalikiem.
Bella zajrzała do sowy, ignorując moje pytanie.
— Jak ją nazwiemy? — zagaiła, wsadzając palec do klatki.
Sowa uszczypnęła ją boleśnie, próbując rozprostować skrzydła i skrzecząc niesamowicie.
— Au! Wredna pluskwa — mruknęła Bellatrix. Kilka kropel krwi spadło na śnieg. Niewiele myśląc ukucnęła przy chodniku i wsadziła palec w mroźną kupkę świeżego, białego puchu. — Wystarczy tego dobrego — zarządziła, marszcząc brwi. — Chcesz grać nieczysto? To nazwę cię Pluskwa.
— Bella… — Spojrzałam na sowę ze współczuciem, nagle solidaryzując się z tym dziwolągiem. — Nie zrobiła tego specjalnie, po prostu jest wystraszona. A skoro jest z Australii, to na pewno jej zimno.
— Aha. Idziemy. — Nic sobie nie robiąc z tego, co powiedziałam, poszła przodem w kierunku Trzech Mioteł, kołysząc klatką dużo bardziej, niż wymagało tego tempo marszu. — A jak ci się podoba Klub Naukowy? — Zmieniła szybko temat.
— Skąd wiesz o-?
— Proszę cię. — Uśmiechnęła się do mnie z wyższością. — Paul robi wszystko, co mu każę. Nie ma za co.
Tymczasem wystraszona sowa skrzeczała co jakiś czas, rozglądając się niepewnie na boki, nie wiedząc, czemu świat wokół stał się taki zimny i pełen wstrząsów. Kiedy profesor McGonagall przeliczyła wszystkich uczniów i ruszyliśmy z powrotem do zamku, z jakiegoś powodu wspaniałomyślnie zaproponowałam Bellatrix, że ja poniosę klatkę do sowiarni. Wzruszyła tylko ramionami i pozwoliła się dogonić swoim koleżankom, a ja przynajmniej miałam poczucie, że uratowałam ptaka od bezsensownego stresu. Z jakiegoś powodu nie mogłam pozwolić, żeby niewinne zwierzę cierpiało, bo nie spodobało się mojej siostrze.
*
[transkrypcja nagrania z dnia 15.07.1974]
Nigdy bym nie przypuszczała, że nasz Teddy był taki niesforny!
[śmiech]
[śmiech]
Tylko mu tego nie powtarzaj, bo jeszcze to weźmie za komplement.
Nie pamiętałam go zbyt dobrze z czasów szkolnych.
Był rok wyżej od nas. Szczerze mówiąc, straszny dupek.
[śmiech]
Trzeba by było wypytać Dorcas albo Alice…
Boże, Andy, czasem okazujesz tyle zmysłu romantycznego, co przeciętny gumochłon! Przecież to jasne, że mu się podobałaś, idiotko! Dlatego był dla ciebie wredny.
[cisza]
Są takie momenty, że się zastanawiam, jakim cudem trafiłaś do Ravenclaw.
No wiesz co?!
Naprawdę. Chyba była tam grana jakaś łapówka.
No bardzo ci dziękuję! Widzę, że moja nieoceniona pomoc w Owutemach już poszła w niepamięć?
Niech ci będzie.
[…]
Jak właściwie go znowu spotkałaś?
Kogo?
Króla Jerzego! No Teda przecież!
Khm… Newport…?
Co? A co ty znowu robiłaś na wyspie Wight?
No… Nie uprzedzając faktów — pamiętasz, że Alice miała całkiem sporą kolekcję płyt?
„Spora“ to złe słowo, z trudem się mieściły w pokoju… No i co z tymi płyta-… Ej, czekaj. Zaraz, zaraz. Kiedy to było?
Khm… Gdzieś z cztery lata temu? Chyba?
ANDROMEDO TONKS! TED BYŁ Z NAMI NA FESTIWALU HIPPISÓW I JA NIC O TYM NIE WIEM?!
Merlinie, Alana, nie krzycz!
JA NIE KRZYCZĘ, ALE GDZIE MASZ JEGO ZDJĘCIA?!
od góry: Dorcas, Andromeda, Alice, Alana i Demeter, 1970 |
Daniel. <3 Teddy. <3 Kici. <3 Cudowny. <3 Zrób mi z nim tapetę. <3
OdpowiedzUsuńSówki też są jak najbardziej mile widziane. I bardzo sympatyczne to zdjęcie na dole. Ta jedna pani ma fajowski naszyjnik. Niech się Andy jej zapyta gdzie go wytrzasnęła. I pamiętaj o hipogryfie, transmutacji i prawdziwym przesłaniu australijskiej sowy. Fuck kanon, innego wyjaśnienia nie przyjmuję do wiadomości.
Nie wiem, czy już mówiłam jak bardzo pasuje mi klimat tego soundtracku. Lata 60 i 70, hipisi, no! ❤ Ale ostatecznie umarłam, jak zobaczyłam Janis. Bo Janis w ogóle wymiata i ma przegenialny głos i nie ma piosenki która by mi się nie podobała. Więc wiesz... oby tak dalej, bo im dalej, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że powinnam urodzić się 60 lat wcześniej. (nie, nie tylko dlatego, że mieli fajne koraliki)
OdpowiedzUsuńJak już o dodatkach gadam, to i o zdjęciach powiem. Ładne są, nie ma co ukrywać że w poprzednim rozdziale prawie miałam zawał przez album, no. I stanowią bardzo milutkie dopełnienie całej skomplikowanej genealogii Blacków i też trochę ułatwiają ogarnięcie kto jest czyim synem, mężem, zięciem itd. I ładne też są.
A co do rozdziału, to zostanę wielką fanką Paula, bo jest cudowny. Chociaż Teddy w sumie też niczego sobie, byłby dobry na przyjaciela ;)
No i miłość do Belli będzie chyba długotrwała i wytrzymała na wszystkie próby, bo nadal ją uwielbiam. Poza tym sowy są fajne, a Bella z sowami to takie estetyczne kombo.
W ogóle, chciałbym ją zobaczyć w całej tej hipisowskiej otoczce, musiałaby świetnie wyglądać w koralikach, wielkich okularach i dzwonach, borze zielony.
Wena i czasu, tak z grubsza.
Cieszę się bardzo, że się podoba <3 Dziękuję za komentarz!
UsuńPS Ja też kocham Bellę haha, ale obiecuję, że Andromeda będzie ewoluować! (w wyższego pokemona czy coś)
FOTKI!
OdpowiedzUsuńJa bym się ogólnie ubrała w to wszystko. Ale jest nadzieja, bo kilka podobnych ciuchów widziałam w H&M. Tak Ci się ładnie zgrały trendy fanfikowo-modowe, że możemy całkiem odjechać w kosmos i stroić się na Andy. Ja bym była za! I w ogóle biorę kieckę Dorcas i wszystkie wisiorki/koraliki/bransoletki. I dzwony też, ale trochę mniej, bo mam traumatyczne wspomnienia.
Najbardziej lubię transkrypcje. Cieplutkie, żywe dialogi i zwariowane laski, zanim świat zwalił im się na głowę. Te teksty są takie inne i takie od serca. Niemal widzę, jak wielki miały ubaw, nagrywając i spisując to wszystko. Dlatego tak niecierpliwie czekam, aż Andy wreszcie zakumpluje się z dziewczynami. Bo ona mi tak nie pasuje na odludka... Czekam na babski szał i hippisów wszędzie.
I Teddy jest taki słodki – i z brodą, i bez, i w kołnierzyku, i bez! I klub naukowy, i dzwony, i w ogóle cały ten obłęd.
Bredzę.
Ale wiedz, że kocham <3
Och, Ted! Muszę przyznać, że wyszedł Ci bardzo uroczo, choć... tak trochę syriuszo-blackowo. Czy to tylko moje skojarzenie? Przyznam się też, że osobiście zawsze wyobrażałam sobie Teda jako cichego, małomównego Puchona. Może dlatego że jego córka była Puchonką, a on sam... no nie oszukujmy się, w książkach raczej pełnił rolę szarego tła. Niemniej - oczekiwałam, kiedy wreszcie się pojawi i w jaki sposób, i nie zawiodłam się zanadto. Musiał w końcu mieć w sobie "to coś", że Andromeda rzuciła wszystko i pobiegła za nim, paląc za sobą wszystkie mosty ;p
OdpowiedzUsuńBella - królowa Hogwartu. Dlaczego mnie to nie dziwi? Mimo że momentami wyłazi już z niej szaleństwo, nadal ją ubóstwiam. Serio, dawno nie widziałam tak dobrze rozpisanej tej postaci (a może po prostu miałam pecha trafiać tylko na złe fiki o mhrocznej i chamskiej Belli, która wyrywa skrzydełka motylom).
Jeśli chodzi o Andy, to widać w niej więcej charakteru, gdy pokazywana jest bez starszej, wspanialszej siostry. Kurczę, może jestem dziwna, ale mnie to wygląda bardzo naturalnie - przy pewnej siebie Belli Andy staje się nagle cicha i bezwolna, prawie głupieje, ale gdy autorytarnej siostrzyczki nie ma w pobliżu, wreszcie pokazuje trochę pazurków.
No i zgadzam z Meadager - po tych dialogach przyszłe-niedoszłe przyjaciółki Andy wydają się strasznie łał i tylko czekać, aż się wreszcie z nimi zakumpluje.
A ostatnie zdjęcie - boskie, boskie, boskie.
Pozdrawiam i życzę duuuużo wena,
Bea
Dziękuję za komentarz! :)
UsuńTeddy nie może być Puchonem, ja się nie zgadzam z tą wizją xD Nie wiem skąd im się wzięła taka córka, ale to nie moja wina tylko Rowling :P haha
Relacja Bella/Andromeda i zachowanie Andromedy jest wzorowane na moim życiu, więc uznałam, że wiarygodne i masz bardzo dobre oko, nie sądziłam, że ktoś zauważy, że Andy jest w zasadzie całkiem zasadnicza jak przyjdzie co do czego, ale to Bella ją przytłacza. Hm.
Ja tu wprowadzę jeszcze dużo komplikacji, także dziękuję za życzenia wena, bo się przyda dużo, zwłaszcza, że obowiązków coraz więcej — wolałabym siedzieć i pisać fanfika ha! :)
O.
Siedzieć i pisać ff to zawsze dobry plan!
Usuń