24 kwi 2016

Rozdział XI

Tom II
And All Hell Followed With Her



Dorcas Meadowes, 1978


Z okna gabinetu profesor McGonagall rozciągał się malowniczy widok na błonia, Wielkie Jezioro i Zakazany Las. W obliczu tak wielkiego stresu wydało mi się wręcz idiotycznym, że zauważam takie szczegóły, ale najwidoczniej ludzki umysł jest bardziej skomplikowany, niż sądziłam. Gdy kończyłam moją opowieść, a mówiłam nieprzerwanie już od dobrej godziny, zaczynało zasychać mi w gardle. Stopniowo mówiłam już tak cicho i ochryple, że szalejące przy Wielkim Jeziorze cykady wydawały mi się coraz głośniejsze. Wicedyrektor początkowo tylko stała i patrzyła na mnie w skupieniu. Światło świec i dogasające płomienie kominka odbijały się w jej prostokątnych okularach, a ja mówiłam i mówiłam. Nie przestawałam mówić nawet wtedy, gdy usiadła ciężko na fotelu za biurkiem i, nie spuszczając ze mnie badawczego spojrzenia, powtarzała co jakiś czas „Wielki Merlinie“. Teraz dzielenie się z kimś moimi myślami przychodziło mi dużo łatwiej, niż kiedyś. Wiedziałam, jaką ulgę przynoszą zwierzenia. Już raz zrzuciłam ten ciężar na kogoś innego. Gdy w końcu umilkłam, profesor McGonagall wpatrywała się we mnie chwilę, aż, niezwykle cicho, rozkazała:
— Poczekaj tu na mnie.
Gdy podniosła się sztywno zza biurka, pomyślałam, że być może mi nie uwierzyła i zaraz wpadnę w tarapaty, ale ona podeszła tylko do kominka i rzuciła na niego skomplikowane niewerbalne zaklęcie, którego nie rozpoznałam. Potem wyszła z gabinetu. Usłyszałam szczęk zamka. Nawet hałasujące za oknem cykady jakby ucichły. Teraz dopiero poczułam, że drżą mi ręce i nie wiedziałam czy to z zimna, czy ze zdenerwowania. Tak naprawdę nie miałam pojęcia, do czego właśnie się przyczyniłam, zwierzając się właściwie z najczarniejszych sekretów — i to nie tylko moich własnych, ale i kilku pokoleń Blacków. Istotnie, w pewnym sensie wpadłam w kłopoty. Tyle, że nie w takie, jakich się spodziewałam.
Nie wiem dokładnie, ile czekałam na powrót profesor McGonagall, ale gdy w końcu usłyszałam szczęk zamka, zamiast niej do gabinetu wszedł dyrektor Dumbledore. Natychmiast podniosłam się z miejsca, ale on zaraz pokręcił głową i uśmiechnął się dobrotliwie, gestem pokazując mi, żebym usiadła. Profesor Dumbledore był osobą, z którą dotąd nie miałam zbyt wiele styczności i szczerze mówiąc nie wiedziałam, jak się zachować. Widywałam go tylko na korytarzu, na ucztach powitalnych i pożegnalnych, czasem w porach posiłków. To jedna z tych postaci, o której wiele się słyszy i w gruncie rzeczy mało wie. Teraz natomiast najpotężniejszy czarodziej dwudziestego wieku uśmiechał się do mnie, jakbyśmy byli starymi znajomymi. Wyczarował sobie krzesło, widocznie nie chcąc naruszać prywatności profesor McGonagall poprzez usadowienie się w jej fotelu. Musiałam przyznać, że gdyby usiadł naprzeciwko mnie w tak oficjalnym tonie, jak przedtem zrobiła to wicedyrektor, nie byłabym taka pewna, czy udałoby mi się zebrać myśli w jakkolwiek koherentny ciąg. 
— Moja droga — odezwał się w końcu, różdżką rozpalając na powrót dogasające w kominku płomienie, a zaraz potem kolejnym zaklęciem poukładał porozrzucane wszędzie klasówki w równy stosik. — Nie jestem pewien, czy masz ochotę opowiadać po raz kolejny o wszystkim, co zaszło, dlatego mam dla ciebie pewną propozycję. 
— Ale pan profesor mi wierzy, prawda? — odezwałam się szybko, niepewna na czym stoję. 
— O tak, moja droga. Z całą pewnością. Nie widzę powodu, by ktokolwiek miał kłamać w takich kwestiach. — Obciągnął rękawy purpurowego szlafroka i poprawił się na krześle.
Kiwnęłam sztywno głową, nie wiedząc, czego się tak właściwie spodziewać.
— Ach. Głupiec ze mnie. — Przyjrzał się moim dłoniom. Wciąż nie mogłam powstrzymać drżenia. Od feralnego wieczora minęło już kilka godzin, a ja nie wychodziłam z szoku. — Przecież cała się trzęsiesz. — Szybko wyczarował puszysty, ciemnoróżowy koc i położył go na moich ramionach. Przyjęłam ten gest z wdzięcznością. — Tak. Teraz lepiej, prawda? 
Pokiwałam powoli głową. Nie dbałam teraz o rzeczy takie, jak koc, choć oczywiście było to niezwykle miłe z jego strony. Zastanawiałam się, co mnie teraz czeka. Co się ze mną stanie teraz, gdy okazało się, że ludzie, z którymi dzieliłam dom i życie, to potwory bez serca i sumienia?
— Za twoim pozwoleniem, rzucę na ciebie pewne zaklęcie — podjął ostrożnie temat. — Być może o nim słyszałaś. Nazywa się Legilimens.
Musiałam dać po sobie poznać, że ta wiadomość kompletnie wybiła mnie z równowagi. Oczywiście, że je znałam. Czułam, jak krew odpływa z mojej twarzy.
— Nie bój się, moja droga, to nie boli — uspokoił mnie.
— Nie boję się bólu — odparłam, prostując się na krześle i opatulając bardziej kocem.
Dumbledore patrzył na mnie chwilę badawczo. 
— Nie, jestem pewien, że nie tego się boisz… — powiedział, bardziej do siebie, niż do mnie.
Mierzyliśmy się chwilę spojrzeniami. Ja doszukiwałam się zagrożenia, a on chyba czekał, aż podejmę decyzję. 
— Profesor McGonagall opowiedziała mi wszystko, co zdecydowałaś się jej wyjawić. Przyznaję, że nie jestem najlepszym z legilimentów — oznajmił, a ja nie mogłam się nie uśmiechnąć na absurdalny wydźwięk jego wypowiedzi — ale musisz przyznać, że nie ma innego wyjścia.
— Pan mi nie wierzy — uznałam głucho.
— Ależ wierzę.
— Ale moje słowo nie wystarczy?
— Obawiam się, że nie. 
Milczałam znów chwilę, a potem wzięłam głęboki wdech.
— Nie wiem, co mam zrobić. Jestem taka sama. — Spojrzałam na niego i zobaczyłam, że schował różdżkę. — Jestem kompletnie sama, profesorze, i nie wiem, do kogo się zwrócić. Przed paroma godzinami ktoś już dobrał się do moich wspomnień i nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie na-…
— Tom Riddle — przerwał mi głuchym głosem, nagle poważniejąc. 
— Tak. — Przygryzłam nerwowo usta i owinęłam się ciaśniej kocem. — Był tam. A razem z nim wszyscy jego… dobrzy znajomi. 
— Kogo tam widziałaś? — zapytał, wbijając we mnie pełne wyczekiwania spojrzenie.
Zaczęłam wymieniać bez zastanowienia wszystkie nazwiska, które zapamiętałam:
— Gotthard Mulciber, Rookwood… To znaczy, ojciec i syn. Duncan Lestrange i jego synowie, Avery senior, Cantankerus Nott…
— Dołohow?
— Też. 
— I kto jeszcze?
— Evan. Mój kuzyn, Evan. Lucjusz Malfoy i jego ojciec…
— Ktoś jeszcze?
Patrzyłam na niego chwilę, oddychając coraz szybciej.
— Czy on buduje armię? — zapytałam, zamiast odpowiedzieć.
Dyrektor milczał, a ja zinterpretowałam to dość jednoznacznie.
— Więc to jednak prawda — powiedziałam.
Chwilę na siebie patrzyliśmy. Dumbledore przesuwał nieobecnym wzrokiem po leżących na biurku kartkach. W końcu zsunęłam koc z ramion i skinęłam mu przyzwalająco głową. Jeżeli moje wspomnienia mogły mu pomóc, jeżeli dadzą mu przewagę i uda się jakoś to wszystko zatrzymać, Albus Dumbledore był odpowiednim człowiekiem, by mu zaufać. Zamknęłam oczy i parę sekund później usłyszałam, jak wymawia cicho zaklęcie:
Legilimens.
Przed oczami pojawiły mi się dawno zapomniane obrazy i osoby. Zaczął od tych najdawniejszych. Widziałam rozmazaną twarz matki, moje siostry i nasz dom. Gdzieś w oddali przemknęli nawet ciotka Walburga i Roger. Dumbledore szybko przeskakiwał po całym moim życiorysie, nie dając mi nawet szansy, by przyjrzeć się bliżej migającym jak w kalejdoskopie obrazom. Były tam te szczęśliwe i ulubione, ale też te nieprzyjemne, wstydliwe, których było zdecydowanie więcej — kary nakładane przez wyjątkowo wredną guwernantkę i każde upokorzenie ze strony ciotki. W końcu, gdy doszliśmy do wydarzeń ostatniej nocy, aż złapałam się poręczy krzesła. Widziałam znów Toma Riddle'a, który stał przede mną i uśmiechał się wyjątkowo nikczemnie. Mogłam się przyjrzeć całej upiorności, jaką stanowiła jego osoba, choć szczerze mówiąc wolałabym już nigdy więcej go nie oglądać. Dumbledore prześledził moimi oczami scenę w bibliotece Rookwoodów. Od całej rozmowy, aż do Imperiusa ciotki, a potem mojej podróży z powrotem do Hogwartu. Tu poczułam, że zaklęcie puszcza i niepewnie otworzyłam oczy. Mrugałam chwilę, przyzwyczajając się do półmroku.
Dyrektor patrzył na mnie ze smutkiem znad okularów-połówek, w zamyśleniu przesuwając dłonią po swojej siwej, długiej brodzie. W końcu wstał i zwinnym machnięciem różdżki wyczarował na stole tacę z imbrykiem pełnym parującej herbaty, talerzykiem herbatników i dwiema filiżankami na eleganckich, czerwonych spodeczkach.
— Nikt w twoim wieku, ale też nikt w ogóle, nie powinien przeżywać tego, co przytrafiło się tobie, Andromedo. — Schował różdżkę do kieszeni szaty i nalał nam herbaty. 
Była akurat odpowiednio ciepła. Nie za gorąca, nie za zimna. Idealna. Z ulgą wypiłam kilka łyków, nie mogąc jeszcze do końca zebrać myśli. Czy w czymś pomogły mu moje wspomnienia? Czy teraz nie miał już żadnych wątpliwości, że mówiłam prawdę? 
— Czy ciotka pójdzie do Azkabanu? — zapytałam nagle, całkowicie obojętnie. Ze zdumieniem odkryłam bowiem, że było mi to obojętne. Nie żałowałabym jej ani przez moment. Dumbledore pokręcił jednak głową i usiadł z powrotem na krześle, maczając herbatnika w swojej filiżance.
— Jedno wspomnienie niestety nie wystarczy na proces. 
— Ale czy każdy zasługuje na proces? — prychnęłam. 
Dumbledore zawahał się o ułamek sekundy, co zaraz pozwoliło mi bezczelnie dodać:
— Czy Tom Riddle też będzie miał proces?
— Dlaczego uważasz, że Tom Riddle powinien mieć proces? — odpowiedział pytaniem na pytanie, zjadając ostatni kawałek ciastka.
— Profesorze, po tym wszystkim nie możemy udawać, że jestem nieświadoma tego, co się szykuje — powiedziałam całkowicie spokojnie, co chyba trochę go zaskoczyło. Obserwował mnie chwilę czujnie, a potem zdjął z nosa okulary i zaczął je czyścić wyjętą z drugiej kieszeni jedwabną chusteczką w małe stokrotki.
— Dobrze, Andromedo. Powiedz mi, co jeszcze wiesz.
— A pan mi powie, czy to prawda?
Uśmiechnął się pod nosem, dalej trąc do czysta szkła okularów. 
— Być może.
— Czy Tom Riddle chodził kiedyś do Hogwartu?
— Tak. — Dumbledore kiwnął głową. — Dawno temu, gdy jeszcze nauczałem transmutacji. 
Jakoś trudno mi było go sobie wyobrazić jako nauczyciela. Umilkłam na chwilę, podczas gdy on włożył okulary z powrotem na haczykowaty nos i umieścił chustkę w kieszeni szlafroka. Złożył ręce na kolanach, patrząc na mnie z wyczekiwaniem.
— Czy będzie wojna? — zapytałam niepewnie, zaraz sięgając po herbatę, bo czułam, że znów zasycha mi w gardle.
— Obawiam się, że tak. Jeszcze nie teraz, ale wszystko na to wskazuje — odparł szczerze. 
— Czyli Tom Riddle buduje armię? Widziałam artykuły w gazetach. 
— Artykuły w gazetach?
— Tajemnicze zniknięcia mugoli, wędrówki olbrzymów, morderstwa w Ministerstwie Magii…
Dyrektor rzucił mi nieprzeniknione spojrzenie.
— Kiedy zaczęłaś o tym czytać?
— Niedawno. — Napiłam się jeszcze herbaty, która teraz była odrobinę za zimna. — Ale… Jeśli buduje armię i ma popleczników, to czemu nie można go jakoś zatrzymać? 
Dumbledore pokręcił głową i rozłożył ręce.
— Nie może pan napisać do Ministra? — naciskałam.
— Nie mogę oskarżać przed Nobbym człowieka, którego nikt nie złapał na gorącym uczynku.
— Więc nie twierdzi pan, że jest niewinny. 
— Twierdzę, że nikt mu niczego nie udowodnił.
— Robi to samo, co robił w szkole — mruknęłam gorzko. — Czemu nikt nawet nie stara się zapobiec katastrofie?
— Tu się nie zgodzę — zapewnił. — Są ludzie, którzy robią, co tylko w ich mocy, by Tom nie doprowadził swoich planów do końca. Bądź o to spokojna.
— Więc pan też wie o jego planach! — Filiżanka zadrżała w moich dłoniach. — Czemu pan nie przedstawi dowodów Ministerstwu?
— Bo ich nie mam. 
— Ale-… 
— Obawiam się, że prowadzenie ludzi na wojnę i brudzenie sobie przy tym rąk nie leży w naturze Toma.
— Nie rozumiem.
— I nie czas jeszcze na to, Andromedo. 
Kiwnął głową i wstał z krzesła, tym samym mi też dając znak, że na nas już pora.
— Mam wrócić do dormitorium? — upewniłam się, oddając mu koc. — Tak po prostu o wszystkim zapomnieć? Co się teraz ze mną stanie?
— Zatrzymaj go, proszę. — Dumbledore uśmiechnął się dobrotliwie. — I tak, zdaję sobie sprawę, że sen nie przyjdzie ci dziś zbyt łatwo, moja droga, ale postaraj się chociaż nie pozostawać sama z myślami na zbyt długo. A ja zrobię co mogę, by ci pomóc.
— To nie takie proste. — Ruszyłam w stronę drzwi, ale zatrzymałam się jeszcze, gdy dyrektor powiedział za mną:
— Moja droga, jeśli kiedyś jeszcze poczujesz się całkiem sama, musisz wiedzieć, że nie jesteś. Zaufaj, że masz kogo prosić o pomoc.

*

Zobaczyłam moje siostry dopiero przy śniadaniu, następnego dnia. Gdy po jedzeniu skierowałam się do wyjścia, specjalnie przystanęłam przy stole Slytherinu. Żadna z nich nie zaszczyciła mnie nawet spojrzeniem. Uznałam to za ostateczny wyraz tego, po której znalazłyśmy się stronie. Zdusiłam w sobie ostatnie strzępki sentymentu, bo było mi ich coraz mniej żal. Niemal wybiegłam z Wielkiej Sali i zatrzymałam się dopiero na drugim piętrze. Byłam wściekła. Nie mogłam się pogodzić z tym, że moja starsza siostra właściwie się ode mnie odwróciła, a młodsza nie miała nawet na tyle siły, by wybrać to, co słuszne. Nie znałam tych kobiet, którymi się stały i bałam się tego, co stanie się teraz ze mną.
— Black. Hej! — Teddy Tonks właśnie zbiegał po ruchomych schodach i przystanął, gdy mnie zauważył. — Czemu się tak czaisz?
— Nie czaję się. Daj mi spokój. — Zajęta sobą, próbowałam go wyminąć. Wyszczerzył się zaraz zarozumiale i zastąpił mi drogę. Zaskoczona, zatrzymałam się w pół kroku, a schody ruszyły z donośnym zgrzytem i z zawrotną prędkością przeniosły nas na trzecie piętro.
— Jeśli nie będziesz uważać, będę zmuszony wyrzucić cię z Klubu Naukowego. — Teddy odgarnął grzywkę z oczu, patrząc na mnie zarozumiale.
— A to niby dlaczego?! — oburzyłam się, wyjątkowo nie w nastroju do przekomarzania się.
— Nie było cię na ostatnim spotkaniu. Gdzie się szwendałaś? — Przekrzywił głowę, a ja wbiłam złowieszcze spojrzenie w jego przekrzywiony krawat. Czy nikt go nie nauczył jak go wiązać? Zaczynałam podejrzewać, że nosił go w ten sposób tylko po to, żeby zrobić światu na złość. Konkretnie mi.
— Dla twojej wiadomości, Tonks, dziewczyny się nie szwendają. — Poprawiłam szkolną torbę na ramieniu i pociągnęłam go gwałtownie za krawat, by znalazł się twarzą na moim poziomie. Zachwiał się, choć szelmowski grymas wciąż nie znikał z jego ust. 
— My po prostu mamy swoje sprawy. — Wyminęłam go z godnością i poszłam na trzecie piętro, nie dbając o to, że właściwie nie miałam na nim czego szukać i to nie w tę stronę szłam. 
— Ostatnie ostrzeżenie, Black! — krzyknął za mną, a ja odwróciłam się przez ramię.
— Ależ dziękuję. Zatem odwzajemnię przysługę — nie zaczynaj dziś ze mną, z łaski swojej. 
Miałam nadzieję wywołać nieco większe wrażenie, niż żartobliwy salut i drwiące parsknięcie z jego strony, ale widocznie nie umiałam wzbudzać w ludziach respektu. Okrężną drogą trafiłam do Wieży Ravenclaw. Padłam na łóżko tak jak stałam, zastanawiając się, co zrobię z resztą soboty. I właściwie z resztą mojego życia. Nie chciałam wracać do domu, nawet nie mogłam tego miejsca domem nazwać. Więc gdzie się podzieję, skoro pełnoletniość osiągnę dopiero za rok? Do głowy zaraz przyszedł mi wujek Alden i jego domek w West Bay. To byłoby rozwiązanie idealne, ale w życiu się na to nie zgodzi. Miał swoje życie, a jego żona nigdy specjalnie za mną nie przepadała. Do tego nadal nie wiedziałam co sądzić o tym, że on również był wtedy w tym nieszczęsnym gabinecie Haskella Rookwooda. Dobrze grał, budował swoją przykrywkę czy kłamał mi w żywe oczy? Robiłam się coraz bardziej nieufna i nie podobała mi się ta wersja siebie.
Rzadko miałam okazję do rozkoszowania się w dormitorium taką ciszą. Leżałam więc bez ruchu na łóżku i patrzyłam jak słońce wpada przez okno do pokoju. Zaczarowany błękitny witraż, przedstawiający galeon na morzu, poruszał się łagodnie, jak gdyby statek faktycznie był pchany wiatrem. Po ledwo przespanej nocy poczułam się teraz bardzo ciężka i ospała. Zamknęłam oczy dosłownie na minutę, zapadając w krótką drzemkę. Obudziło mnie dopiero trzaśnięcie drzwiami i odgłosy sprzeczki:
— … i nie będę ślęczeć nad tym sama tylko dlatego, że tobie się nagle zachciało zaawansowanych eliksirów!
— Demeter, daj mi spokój, nienawidzę transmutacji! Nie będę-! O. Hej, Andy. 
Przetarłam oczy i powoli usiadłam.
— Która jest godzina? — wymamrotałam, ściągając buty ze zdrętwiałych stóp. 
— Trzecia. — Demeter spojrzała na mnie podejrzliwie. — Hej. Zaraz. Ty jesteś dobra z transmutacji!
Spojrzałam na nią podejrzliwie. 
— Tak mi się wydaje — powiedziałam. — Bo co?
— Świetnie. Bo Alana uznała, że jej powołanie leży w zaawansowanych eliksirach. — Rzuciła wyżej wymienionej złe spojrzenie, ale ona nic sobie z tego nie zrobiła i ostentacyjnie wyciągnęła z torby „Zaawansowane kompendium trucizn i antidotów“. Rozsiadła się z nim na łóżku, a Demeter prychnęła i spojrzała na mnie z góry — co było nie lada wyczynem, bo przewyższałam ją niemal o głowę. 
— Zaczęłaś już swój projekt na koniec semestru? Nie mam swojej pary.
— Jeszcze nie — odparłam podejrzliwie.
— Świetnie. Chcesz być ze mną w parze?
Demeter nigdy nie była dla mnie specjalnie miła, a choć ostatnio nasze stosunki się poprawiły, nadal nie miałam zbytnio ochoty mieć z nią do czynienia. Tyle tylko, że ja też nie miałam pary, a jeśli chciałam przedstawić na koniec semestru dobry projekt, należałoby zacząć już. Właściwie uznałam, że powinnam bardziej skoncentrować się na lekcjach. Czułam, że to mogłoby akurat pomóc w niemyśleniu o moim nieuniknionym powrocie do domu. Bo gdzie niby miałabym się podziać? Na samą myśl żołądek przewracał mi się na drugą stronę, ale niestety, chyba musiałam zacząć oswajać się z tą myślą.
— Czemu nie. — Na tym etapie było mi już wszystko jedno. Miałam większe problemy niż antypatyczna Demeter. Poza tym, jeśli będziemy razem w parze, mogłam być pewna, że nasz projekt dla profesor McGonagall zdobędzie najwyższą ocenę. Brownstone była nieprzyjemna, ale na pewno nie głupia.
— Świetnie! Idziemy do biblioteki. 
— Co, teraz?!
— A masz lepsze rzeczy do roboty? Jakoś wątpię. — Złapała mnie za rękę ledwie tylko zasznurowałam buty. 
O tej porze nie było tam nikogo oprócz paru pierwszorocznych Krukonek, które wyglądały, jakby zarwały noc. Jedna z nich mamrotała pod nosem, gdy przewracała karty ogromnej, starej księgi, dużo większej od niej samej. Usiadłyśmy przy wolnym stole. Demeter wyciągnęła swoje notatki i pióro. 
— Myślałam o kwiatach. 
— Że co proszę?
— Na nasz projekt. — Spojrzała na mnie z niechęcią.
— A, tak. A co konkretnie miałybyśmy z tymi kwiatami robić?
— Zawsze lubiłam kwiaty, a transmutacja jednego gatunku w drugi jest podobno bardzo złożona. To będzie o wiele bardziej oryginalne od tego, co zrobią inni. Na pewno będą chcieli zamieniać wodę w wino, czy coś takiego.
Musiałam przyznać, że byłam pod wrażeniem. To bardzo kreatywny pomysł.
— Będziemy musiały znaleźć stare podręczniki McKormacka z transmutacji organicznej — powiedziałam od razu, gotowa, by zaczynać projekt. — Tam trzeba będzie zacząć. I może się też przydać jakiś atlas ze szczegółowymi rycinami poszczególnych gatunków. — Wzięłam jej pióro i zaczęłam spisywać tytuły, które przyszły mi do głowy jako pierwsze. Zdobyłam się nawet na mały uśmiech. Nigdy za nią specjalnie nie przepadałam, ale teraz naprawdę mi zaimponowała.
— Świetnie. — Pokiwała głową. — Ja znajdę atlasy, ty znajdź podręczniki. 
Kiedy wróciłyśmy do stolika z potrzebnymi książkami, ktoś nas podsiadł. Rozpoznałam dwie Gryfonki, które wtedy dosiadły się do mnie w pociągu, choć nie mogłam sobie przypomnieć ich imion.
— Rozpoznałam twoją torbę i pomyślałam, że się dosiądziemy! — Wyższa z nich, szczupła brunetka z grzywką i szpiczastym nosem, pomachała do Demeter. Siedząca obok niej pulchna blondynka posłała mi przyjazny uśmiech, co podziałało zbawiennie na moją pamięć. Tak. To musiała być Alice.
— Cześć. — Usiadłam obok niej, bo wydała mi się dużo bardziej przyjemna od tej drugiej. Położyłam na stół wielki atlas transmutacji organicznej.
— Oho, transmutacja. — Druga Gryfonka już wyciągała ręce po notatki Demeter, ale ta zaraz trzepnęła ją po dłoniach. 
— Hej! 
Demeter odpowiedziała na jej pretensje przesłodzonym uśmiechem i usiadła na swoim miejscu.
— Nie daj się zwieść — zwróciła się do mnie. — Dorcas to podła sucz. Wbije ci różdżkę w plecy, gdy tylko się obejrzysz.
Dorcas pokazała jej język, a ja spojrzałam pytająco na Alice, która wzruszyła ramionami.
— Nie wiem czemu w ogóle wzięłam w tym roku zaawansowaną transmutację — jęknęła, nawijając blond kosmyk na palec. 
Zauważyłam, że miała pomalowane paznokcie i to każdy na inny kolor. Zaraz przyjrzałam się drugiej Gryfonce, zainteresowana, czy być może ona też uległa mugolskiej modzie. Owszem. Na serdecznym palcu Dorcas nosiła pierścionek ze wzorem, którego nie znałam. Z początku myślałam, że to symbol Grindelwalda, ale zaraz dostrzegłam, że zamiast trójkąta miał duże koło.
— Jesteśmy kompletnie bez pomysłu, a McGonagall pewnie znowu będzie chciała mnie uwalić na semestr! — żaliła się dalej Alice.
— Przestań biadolić. — Dorcas kopnęła ją pod stołem i próbowała dojrzeć rozdział, na którym Demeter otworzyła swój atlas. Gdy tylko Krukonka się zorientowała, zaraz go zamknęła.
— Możemy ci w czymś pomóc? — warknęła z wyższością. 
— Tak, możesz napisać nasz projekt za nas. Z góry dzięki! — Ucieszyła się Alice, a ja parsknęłam cicho.
— Czemu wzięłaś sobie przedmiot, którego nie lubisz? — zapytałam ją. — Przecież na szóstym roku transmutacja nie jest obowiązkowa.
— Chcę zostać aurorem. — Alice aż rozbłysły oczy, gdy to powiedziała. — Wszystkie chcemy!
— Aurorem? — Zamrugałam. — Czy to nie raczej… No wiesz. Męska domena? 
— W tym roku zaczęli przyjmować kobiety. Więc mamy równe szanse. — Dorcas uniosła jedną brew, patrząc na mnie wyzywająco. — A ty co, uważasz, że do rzucania dobrych zaklęć potrzebny jest penis?
Zaśmiałam się nerwowo i trochę zawstydziłam swojego braku solidarności.
— Nie, oczywiście, że nie…
— Kim ty chcesz zostać? — Alice zmieniła gładko temat, z właściwym sobie pogodnym tonem.
— Andromeda nie musi się przejmować takimi rzeczami. — Demeter poklepała mnie protekcjonalnie po ramieniu, a ja zacisnęłam usta z irytacją. 
— Spadaj — burknęłam do niej.
— Ale co, zamierzasz dorwać męża milionera? — parsknęła Dorcas.
— Coś w tym rodzaju — uzupełniła Demeter. — Czy nie dlatego nie było cię na ostatnim spotkaniu Klubu? Jakieś bogate przyjęcie zaręczynowe, te sprawy?
— Nie — warknęłam przez zaciśnięte zęby. Powoli miałam dość tych docinek o moim pochodzeniu. — Żeby dorwać naprawdę dobrego męża nie wystarczy urodzić się czystokrwistą snobką. — Przekrzywiłam zaczepnie głowę. — Trzeba jeszcze być zidiociałym efektem setek lat chowu wsobnego. To nie jest praca dla każdego, moje drogie. 
Początkowo nie wiedziały, co mają powiedzieć. Dokładnie o taki efekt mi chodziło. Otworzyłam więc jak gdyby nigdy nic swój podręcznik, gdy nagle Alice zapytała swobodnie:
— W takim razie czemu ty też nie zaaplikujesz z nami do Akademii?

*

[transkrypcja nagrania z dnia 30.04.1983]
Więc nigdy nie chciałaś bogato wyjść za mąż i siedzieć na tyłku?

A kto by chciał? 

Narcyza?

[śmiech] Być może. Ale ja bym nie mogła. Wiem aż za dobrze, jak to wszystko wygląda.

A twoja córka?

Co z moją córką?

Będzie chciała pójść w twoje ślady?

[śmiech] Jest to nieuniknione. Wiesz, co było pierwszą rzeczą, jaką powiedział jej Al?

Nie. 

Opowiem ci, bo to jedna z moich ulubionych historii. Dora skończyła właśnie siedem lat i wybrałyśmy się razem na Pokątną, żeby wybrać jej prezent. Stałyśmy przed sklepem Zonka, a ja nawet się nie zorientowałam, że nagle ktoś do nas podszedł. Dora nawet nie drgnęła na widok tego jego… No wiesz, tego oka. Przysięgam ci, ta mała jest nieustraszona. No więc stoimy tam i nagle słyszę znajomy głos. Odwracam się, a tam Alastor we własnej osobie. Stoi nad Dorą, uśmiecha się i mówi: „Cholera, mała. Uwielbiałem pracować z twoją matką! Dbaj o siebie w Hogwarcie, jasne?“

[śmiech] Panie i panowie — Alastor Moody!

W rzeczy samej.



Alastor Moody, circa 1976


4 komentarze:

  1. "Uważasz, że do rzucania dobrych zaklęć potrzebny jest penis?" hasłem roku, hahaha!
    Biedna Andromeda. Rozumiem pozycję Dumbledore'a i jego w tym momencie bardzo ograniczone możliwości, ale myślałam, że trochę bardziej ją pocieszy. Minerwa zawsze jest powściągliwa, ale jak już coś nią wstrząśnie, to da się to zauważyć. A Albus to zawsze chodząca zagadka, mimo że życzliwa. No i ten wujek Alden - gdyby teraz się okazało, że jest psychopatą, to byłby to świetny dick twist, ale równocześnie byłoby mi przykro. Ale biorąc pod uwagę jego preferencje i obiekt westchnień... Hm. Kto wie, kto wie. Andy chyba powinna się cieszyć, że siostry tylko ją zignorowały. Podejrzewam, że gdyby do spotkania doszło w jakiejś ciemnej uliczce, to Bella mogłaby już chcieć jej poderżnąć gardło.
    Teddy! <3 Wciąż czekam na jego zwiększony wkład w historię.
    Dorcas taka ładna. Chcę taką spódnicę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się z przedmówczynią, ten tekst zrobił mi dzień. A zasadniczo wieczór. A może to już noc?... xD

    Muszę przyznać, że trochę się zgubiłam. W poprzednim rozdziale Walburga (a może to był ojciec?) wspomniała, że Andy ma dopiero piętnaście lat, teraz natomiast mowa o wybieraniu przedmiotów, czyli rzecz się dzieje w szóstej klasie. Czy ja coś źle zrozumiałam?

    Dumbledore wyszedł tak bardzo... no, dumbledore'owsko. W sumie ładnie go rozpisałaś, jest nawet dość kanoniczny - łagodny, zafrasowany, no i praktycznie nigdy nie odpowiada na pytania, a przynajmniej nie wprost. McGonagall też ładnie Ci wyszła.

    Żądam więcej Teddy'ego. Stanowczo. I nowych koleżanek. Zapowiadają się interesująco (zwłaszcza że Dorcas wreszcie nie jest niespełnioną miłością Syriusza ;p).

    Uch, wygląda na to, że zużyłam całą swoją energię na komentarz pod poprzednim rozdziałem i z tego powodu ten jest krótki, bezpłciowy i ble... Eh, sorki.

    Pozdrawiam ciepło,
    Bea

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przede wszystkim muszę podziękować za wszystkie komentarze i nieważne, że z poślizgiem, bo zostaję doceniona za moją pracę i nawet nie wiesz ile to dla mnie znaczy :) Więc dziękuję z całego serca!

      Nie zrozumiałaś nic źle, ja po prostu tak się wczuwam w postaci (siostry, ojców, wujków), że czerpię z własnego doświadczenia. Może to głupie, ale moi rodzice zawsze odejmowali mi lat, a ojciec nigdy nie pamięta ile mam dokładnie :D Zaczepia się zasadniczej liczby i tak już od kilku lat na przykład mam dwadzieścia lat, hehe.

      Co do małżeństwa Bellatrix — Rudolfus nie miał żadnej roli w kanonie. A szkoda. Ja nie lubię uproszczeń, nie lubię infantylnego spłycania związków/akcji/złych postaci. Dlatego postanowiłam trochę zaszaleć z inwencją. Wyobrażam sobie psychotyczne love story, o ile to ci coś mówi.

      Dumbledore jest jedną z moich ulubionych postaci, bo… Nie wiem jak to określić — kiedy go piszę, to widzę tęcze, słoneczko i samo dobro.

      Teddy jeszcze cię zachwyci ;) Obiecuję! Brrr też nie cierpię Dorcas jako miłości Syriusza! Zwłaszcza, że kanonicznie zostało o niej powiedziane jedno zdanie, które mi od razu poddało na nią o 300% ciekawszy pomysł niż jakieś tam...huncwoty. Których, nawiasem mówiąc, nie bardzo trawię.

      Alden Rosier faktycznie jest specyficzny i właśnie taki miał być, czyli… Dobra robota z mojej strony, oh yes! Jest moją niespełnioną miłością, zobaczysz dlaczego.

      Dziękuję jeszcze raz!

      Pozdrawiam mocno,
      O.

      Usuń
  3. Dumbledore to cholerny sukinkot. Zimny, paskudny, bezwzględny. Nikt i nic mnie nie przekona, że jest inaczej. FUJ.
    Podobają mi się dziewczyny. Mam nadzieję, że będzie ich więcej po tej strasznej wojennej kołomyi, bo Andy zasłużyła na oddech. No i musi sobie znaleźć jakąś miejscówkę na lato, bo chyba nie poślemy jej z powrotem na żer Blackom, si? Si!
    Ach, Teddy... Czy coś tam drgnie w końcu, czy nie?

    P.S. Czizas, jak długo Knot jest ministrem? Skoro Nimfadory nie ma nawet w planach, to wychodzi, że dobre 30 lat. WOW. Toż to jak w mateczce Rosji! Na pewno nie było nikogo innego?
    P.P.S. Alastor! <3 Za każdym razem magicznie trafiasz z obsadą!

    OdpowiedzUsuń