A/N: Cała ostatnia scena jest niezwykle mocno zainspirowana filmem "The Dressmaker".
portret z pracowni Ariadny Malkin |
Niedozwolona i spontaniczna teleportacja to pewien szczególny rodzaj magii z gruntu nieprzewidywalnej. Jako że dotąd miałam z tego tylko ćwiczenia w szkole i nigdy nie udało mi się przemieścić bez szwanku z miejsca na miejsce, uciekając z pola walki mogłam zginąć nie tylko przez jakieś zbłąkane, śmiercionośne zaklęcie. Teleportacja wykonywana przez niedoświadczoną i rozhisteryzowaną czarownicę to czynność bardziej niebezpieczna, niż piknik zorganizowany w lesie zamieszkałym przez akromantule. Mogłam rozszczepić się na pół. Mogłam trafić w miejsce docelowe bez którejś kończyny albo wylądować na samym dnie Tamizy i po prostu się utopić. Świadomość tego faktu trafiła we mnie ze zdwojoną siłą dopiero, gdy tylko poczułam twardy bruk pod stopami. Rozejrzałam się w panice, do moich uszu z opóźnieniem dotarł uliczny hałas i ze zdumieniem zorientowałam się, że oto stoję na samym środku barowej dzielnicy Ulicy Pokątnej. Wokół mnie przesuwał się tłum roztańczonych i pijanych ludzi, a ciężkie, letnie powietrze było przesiąknięte lepką warstwą dymu papierosowego i zapachem alkoholu.
— Hej, ty! Uważaj jak leziesz! — Jakiś czarodziej, wygramoliwszy się z zadymionego baru, nieomal rozlał na mnie zawartość swojego kufla z piwem.
— Przepraszam. — Wycofałam się pod najbliższą ścianę, nie wiedząc, co teraz, gdzie pójść i do kogo się zwrócić.
Chwilę później usłyszałam obok siebie brzęk tłuczonego szkła, na co niemal podskoczyłam ze strachu. Znerwicowana, próbowałam wtopić się w tłum i wyjść w kierunku mniej ruchliwej uliczki, ale nie tak łatwo było przepychać się przez ścianę pijanych ludzi, którzy parli w zupełnie przeciwnym kierunku. Nagle z jednego z barów po mojej lewej stronie wytoczyła się bardzo rozchichotana dziewczyna, ubrana jedynie w kusą sukienkę i niezwykle wysokie szpilki. A zaraz za nią wyszło trzech mężczyzn ubranych w czarne szaty. Zamarłam ze strachu, przyciskając się do ceglanej ściany „Ein Elixier“ i wstrzymując na chwilę oddech. Modliłam się w duchu, by mnie nie zauważyli. Lucjusz Malfoy, w towarzystwie Rabastana i Rudolfusa Lestrange we własnych osobach, stanęli przed dziewczyną, złapali ją stanowczo i zaczęli powoli prowadzić w kierunku alejki prowadzącej do Ulicy Śmiertelnego Nokturnu.
— Ma chérie, nie istnieje lepsze wino, niż porzeczkowy samogon madame de Pompadour, zapewniam! — perorował głośno Lucjusz, podczas gdy bracia Lestrange popatrzyli na siebie porozumiewawczo i sięgnęli ukradkiem po różdżki.
Błagałam w duchu wszystkich bogów i boginie, by już sobie poszli. Zamarłam, czekając i mogąc się tylko domyślać, co chcą zrobić pijanej dziewczynie. Nagle Lucjusz stuknął arystokratyczną, niechybnie ukradzioną ojcu, laską w mokry od piwa, śliski bruk i wycelował ją w moją stronę. Oczy aż mu rozbłysły.
— Ależ nie, nie może być! — Uśmiechnął się w sposób, który sprawił, że zrobiło mi się zimno ze strachu. — Moja… szwagierka! Cóż za spotkanie!
Odsunęłam się od ściany, nie starając się nawet domyślać jakim cudem mógł mnie zauważyć. Być może był to instynkt typowego skurwysyna, kto wie. Bez zastanowienia ruszyłam w przeciwnym kierunku od nich. Próbowałam zniknąć z ich pola widzenia, kątem oka jednak dostrzegając, jak trzy postaci w czerni suną za mną niespiesznie, niczym wilki tropiące ofiarę. Dziewczyna w kusej sukience została porzucona gdzieś po drodze, krzycząc na nich coś w pretensjach i nie zdając sobie nawet sprawy, jakiego losu cudem uniknęła. Ja byłam tego świadoma i nie chciałam go podzielić, więc zaraz odwróciłam się przez ramię, próbując ich za wszelką cenę zgubić. Sunęli za mną niczym widma zwiastujące rychły koniec. Ściskałam spoconą rękę na trzonku różdżki, gotowa by ginąć, gdy nagle usłyszałam za sobą i po swojej prawej trzask teleportacji. Troje kolejnych ludzi w czerni pojawiło się obok, ściągając z twarzy niespiesznie białe, trupie maski. Jedna z nich była zbroczona krwią. Nie chciałam w to wierzyć, ale miałam wrażenie, że byli to dokładnie ci sami, którzy zaatakowali wujka Aldena. Tłum z jakiegoś powodu zaczął się przed nimi rozstępować, a ja zorientowałam się, że jestem otoczona. W panice wyciągnęłam różdżkę przed siebie, mierząc do każdego z nich i w odpowiedzi otrzymując salwy szyderczego śmiechu.
— Schowaj to, dziecko, bo jeszcze się skaleczysz. — Rudolfus podszedł bliżej, patrząc na mnie pustymi, ciemnymi oczami, a ja poczułam, jak głos więźnie mi w gardle. Nie zmienił się nic a nic. Był tak samo przerażający, jak zawsze.
— Więc tu nam uciekłaś! — Jeden z napastników z West Bay, teraz już nie miałam co do tego wątpliwości, wyciągnął papierosa i wsadził go do ust, po czym zapalił go bez użycia zapalniczki. Widziałam już gdzieś tę sztuczkę, dlatego od razu domyśliłam się, kim jest ten typek. Ten jedyny tchórz, który nie zdjął maski.
— Evan! — wycedziłam nienawistnie, trzymając różdżkę w gotowości.
Lucjusz zaśmiał się sztucznie, stukając laską w bruk.
— No, no! Réunion de famille!
Skrzywiłam się na dźwięk jego przekombinowanego akcentu. Gdyby Narcyza miała choć trochę rozumu, nigdy nie wyszłaby za głupka, który popisuje się przed dwujęzyczną narzeczoną znajomością francuskiego na poziomie dwulatka.
Evan tymczasem w końcu zdobył się na nieco przyzwoitości i zdjął maskę. Na jego twarzy widniała świeża, sącząca się jeszcze ogromna rana wyglądająca na oparzenie trzeciego stopnia. Cofnęłam się o krok, potrącając jakiegoś przypadkowego przechodnia, ale uśmiechnęłam się szeroko na ten widok. Nie spodobało mu się to.
— Taak, tatuś nie ucieszył się zbytnio z naszej wizyty. Ale nie martw się, kuzyneczko, nie będzie nam już więcej przeszkadzał. — Zaciągnął się papierosem i dmuchnął dymem w moją stronę. — Obiecuję.
— Ty-…! — Zacisnęłam palce na różdżce tak mocno, że niemal ją złamałam.
Evan zaniósł się paskudnym śmiechem, a Lucjusz uniósł laskę w obronnym geście. Tylko Rabastan przytomnie pociągnął starszego brata za rękaw, odsuwając się na bok, bo jako jedyny zauważył w moich oczach coś, co ja sama tylko czułam. Przypominało to rozgrzany pogrzebacz przystawiony prosto do kręgosłupa.
Wychodzę z założenia, że liczba złych rzeczy, które mogą się przytrafić danej osobie, jest ściśle określona przez fatum. Wszystko ponad to pozostawia człowieka na granicy bezsilności, która po przekroczeniu sprawia, że ktoś może popaść w bezsilność. Alternatywą jest nieobliczalna furia.
— Alarte Ascendare! Exumai! Impedimenta! Expelliarmus!
Publiczne pojedynkowanie to czynność zakazana międzynarodowym prawem czarodziejów. Rzucanie zaklęć przez osobę niepełnoletnią — to czyn tym bardziej karalny, nie wspominając już nawet o nieautoryzowanej teleportacji. Jeśli mam być szczera, na tym etapie było mi już absolutnie wszystko jedno. Wpadłam w szał i nic nie mogło go powstrzymać. Postronni przechodnie uciekali przede mną z krzykiem, jakiś starszy czarodziej zagroził, że wezwie na nas aurorów, a stojąca nieopodal kobieta zemdlała, gdy moje zabłąkane zaklęcie rozbiło szybę przypadkowego sklepu.
Pozbawiona wszelkich zahamowań słyszałam własny głos i czułam, jak moje nogi się poruszają, widziałam świszczące nad głową zaklęcia i klątwy, ale duchem byłam kompletnie gdzie indziej. Do tego stopnia gdzie indziej, że po chwili tylko krzyczałam z wściekłości, a uroki jakimś sposobem same wylatywały z mojej różdżki. Poruszałam się szybciej niż oni, a element zaskoczenia stał po mojej stronie. Spodziewali się bezradnej dziewczynki, bo przegapili moment, w którym musiałam wyrosnąć na kogoś zupełnie innego. Teraz wiedziałam, że nie dam się wziąć żywcem.
Któraś z klątw Evana rozdarła mi skórę na ramieniu, kolejna trafiła mnie w nogę, która zaczęła drętwieć, ale nie obchodziło mnie to ani trochę. Byłam gotowa walczyć bardziej na śmierć, niż życie, a skoro odebrano mi jedyną osobę, która mnie szczerze kochała, zamierzałam dopilnować, by mordercy wujka Aldena zginęli razem ze mną.
Lucjusz Malfoy jako pierwszy został przeze mnie kompletnie rozbrojony. Na nic się zdało jego elitarne wychowanie w Durmstrangu i przechwałki o znajomości czarnej magii. Jeśli chodziło o pojedynki, wolał się chować za plecami kolegów, co działało na moją korzyść, bo udało mi się rozbroić dwóch przeciwników na raz. Bracia Lestrange otoczyli mnie z obydwu stron i walczyli dzielnie, dopóki nie okazało się, że znam antyzaklęcia na imponującą liczbę klątw, których używali — a to dlatego, że przez większość życia dzieliłam dziecięcy pokój z twórcą tych paskudnych zaklęć.
Przestałam walczyć dopiero, gdy Zaklęcie Unieruchamiające trafiło mnie prosto w plecy. Stałam bezbronna przed trzema mężczyznami w czarnych szatach, z otwartymi ustami, z których nie zdążyła umknąć wyjątkowo dotkliwa klątwa. Rabastan miał posiniaczoną twarz i krwawił z nosa i potężnej szramy pod żebrami. Evan chwiał się na nogach, bo mój ostatni urok poprzestawiał rzepki w jego kolanach. Rudolfus miał złamany nos i jako pierwszy ruszył teraz naprzód, by wymierzyć mi sprawiedliwość, gdy nagle ktoś za moimi plecami miotnął w niego bezbłędnym Immobulus. Lestrange zastygł w pozie podobnej do mojej, gdy tymczasem jego młodszy brat musiał rozpoznać tego tajemniczego kogoś, bo wyglądał jakby chciał się przeżegnać. Evan miał niemniej przerażoną minę.
— Łowca… — szepnął z niedowierzaniem.
— Rosier! — zagrzmiał za mną ochrypły głos. — Wiesz, że nie znoszę tego durnego przezwiska.
W sam środek naszego samowolnego pojedynku wstąpił nieznany mi mężczyzna w skórzanym, znoszonym płaszczu sięgającym ziemi. Miał posiwiałe, choć równo przycięte włosy, które zaczesywał do tyłu. Uśmiechnął się drwiąco na widok pokonanych przeze mnie ludzi, choć mogłam się mylić co do jego prawdziwych odczuć w tym temacie, bo pomimo tego, że dochodziła północ i wszędzie panował mrok przecinany jedynie światłem ulicznych latarni, na jego nosie spoczywały okrągłe okulary przeciwsłoneczne. Dopiero po chwili zauważyłam, że częściowo przysłaniały paskudną bliznę na prawym oku, ciągnącą się aż do brwi.
— Lestrange… I drugi Lestrange. — Gruchnął śmiechem, gdy przyjrzał się dokładniej Evanowi. — Niech mnie pożrą chimery! Ona cię tak załatwiła, synku, czy spaliłeś się na słońcu?
Mój kuzyn tylko zgrzytnął zębami, podtrzymując się ściany. Byłam zdumiona, że żaden z nich nie zamierza walczyć. Przecież to tylko jeden facet!
— Kogo my tu widzimy. Avery! I Yaxley. — Nieznajomy złapał leżących na samym środku mężczyzn w czerni. Nie dostrzegłam nawet momentu, w którym wyjął różdżkę. Na nadgarstkach obydwu błyskawicznie pojawiły się magiczne kajdanki. To samo zrobił z Malfoyem, braćmi Lestrange, Evanem i pozostałymi, których imion nie znałam. Byłam pewna, że ja będę następna, ale zamiast tego stanął tylko przede mną i powiedział łagodnie:
— Finite Incantatem.
Wzięłam głęboki oddech i zachwiałam się do tyłu, ale mocne ręce złapały mnie w porę, nim uderzyłam głową o bruk.
— Wybacz, księżniczko, ale nic mi po nich, jeśli będą martwi. Musiałem cię jakoś unieszkodliwić.
Jego chropowaty głos brzmiał, jakby tysiąc starych drzew jednocześnie złamało się ze starości na pół.
— Ja…
— Wiem, kim jesteś. Nie czas na grzeczności.
W tym momencie dał komuś znak ręką, a gdy się odwróciłam, zobaczyłam, że dziesięciu czarodziejów w fioletowych uniformach aurorów zbliża się w naszą stronę i przystępuje do aresztowania mężczyzn w czerni. Z wielką satysfakcją obserwowałam, jak wynoszą moich dwóch niedoszłych szwagrów. Lestrange poszedł z nimi spokojnie, choć na odchodnym posłał mi spojrzenie tak mordercze, że gdyby mogło zabijać, zostałby ze mnie puch.
— Czy-…? — próbowałam zapytać, ale zostałam zignorowana, gdy któryś z aurorów do nas podszedł i powiedział coś na ucho tajemniczemu mężczyźnie.
— Tak — potwierdził tylko krótko, a auror zasalutował mu po żołniersku. — No dobrze, chłopcy! Kończymy, zamiatamy, raz-raz! — zarządził, poganiając ich gestem, a potem złapał mnie za ramię, prowadząc za sobą.
— Będę mieć kłopoty? — odważyłam się w końcu zapytać, ślizgając z emocji na nierównym bruku Pokątnej.
— Cholera, dziewczyno, pokonałaś samodzielnie siedmiu Śmierciojadów i mnie się pytasz, czy będziesz mieć kłopoty?! — Zaśmiał się ochryple i z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął srebrną papierośnicę.
— Ja nie chciałam-… Kim pan w ogóle jest?
Zaśmiał się głośniej, zapalając go różdżką i znów położył mi rękę na ramieniu.
— Trzymaj się mnie, dziecinko, a włos ci z głowy nie spadnie.
Przystanął, krzycząc znów na aurorów, by się pospieszyli, a ja byłam coraz bardziej zdezorientowana. W końcu spojrzał na mnie, dmuchając dymem ponad moją głową.
— Nazywam się Alastor Moody.
Wtedy nie miałam o tym pojęcia, ale Alastor Moody był kiedyś nazywany Łowcą — z powodu swoich niepowtarzalnych zdolności w dostarczaniu Ministerstwu magicznych terrorystów i czarnoksiężników. Tropił Śmierciożerców niczym żądny krwi ogar myśliwski, a został do tej misji powołany przez nikogo innego, jak samą Elżbietę II. Połowa cel w Azkabanie była zapełniona dzięki niemu, choć słyszałam też, że raczej nie przepadał za dostarczaniem żywych jeńców. Prawe oko stracił parę lat temu w pojedynku z nieuchwytnym seryjnym mordercą, zwanym Bestią z Manchesteru, którego samodzielnie wytropił po niemal ośmiu latach niezmordowanego śledztwa. Nie trzeba być specjalnie obeznanym z tematem, by wiedzieć, że legenda Łowcy go wyprzedza, ale najwidoczniej wychowywana pod kloszem Andromeda Black to uosobienie nieuświadomienia zupełnie nowej kategorii.
Aurorzy, którzy aresztowali walczących ze mną Śmierciożerców, byli prywatnym oddziałem, osobiście przeszkolonym przez Moody’ego. Spodziewałam się, że mnie również zaprowadzą do Ministerstwa, by tam osądzić moje poczynania, ale zamiast tego rozdzieliliśmy się z nimi przy rozwidleniu Ulicy Pokątnej. Moody bez ostrzeżenia skręcił ze mną w uliczkę prowadzącą do dzielnicy sklepowej.
— Cholera, Dumbledore mówił, że twarda z ciebie babka, ale nie myślałem, że będę po tobie sprzątał. — Rzucił niedopałek w kałużę i załomotał do tylnych drzwi jakiegoś sklepu. Zdumiona patrzyłam to na niego, to na szyld reklamujący „najlepsze szaty na wszystkie okazje“, nie bardzo wiedząc, co o tym wszystkim myśleć.
— Dumbledore pana przysłał?
— Poniekąd. No, gdzie ta kobieta! — Walnął znów parę razy w drzwi, które tym razem otworzyły się z hukiem, ukazując stojącą w nich wściekłą madame Malkin.
Pomimo późnej pory, jej włosy w kolorze platyny były ułożone w nienaganny kok, a na powiekach miała namalowane idealne, czarne kreski. Przemknęło mi przez myśl pytanie, czy to dla tego piorunującego efektu tak długo staliśmy na progu.
— No w końcu! — Rozejrzała się czujnie na boki i wciągnęła nas do środka.
Zaryglowała drzwi na co najmniej pięć zwykłych zamków i rzuciła parę zaklęć zabezpieczających.
— Co tak długo? — Zwróciła się z pretensją do Moody’ego, który z kurtuazją ucałował ją w rękę.
— Madame Malkin. — Uśmiechnął się oszczędnie. — Jak zwykle bardzo mi przyjemnie.
— Tak, tak. — Niecierpliwie włożyła papierosa w długą, czarną fifkę i przyjęła od aurora ogień. — A ty! — Tu zwróciła się do mnie, machając fifką autorytarnie. — Co ty, na Boga, masz na sobie, dziewczyno?!
Spojrzałam na moją ubłoconą i podartą sukienkę, po czym przeniosłam wzrok na jej perfekcyjnie skrojony, jedwabny szlafrok w odcieniu mroźnej bieli.
— Czy to Chanel? — zapytałam w osłupieniu.
Na moje pytanie jej twarde spojrzenie odrobinę złagodniało.
— To mój własny projekt inspirowany Chanel, tak. — Zaciągnęła się papierosem. — Masz dobre oko. Może coś z ciebie będzie.
Potem zwróciła się do Moody’ego:
— To wszystko?
— Na razie — odparł.
— Na razie?! Dumbledore ma zamiar przyprowadzać mi tu jeszcze sieroty wojenne, czy co?
— Kochanie, z pretensjami to nie do mnie, ja tu tylko wykonuję rozkazy. — Uśmiechnął się do niej sardonicznie, zasalutował mi żartobliwie i ruszył w stronę drzwi.
— Czekaj, moje zabezpieczenia-!
Alastor Moody machnął różdżką dwa razy i uprzednio tak intensywnie zaryglowane drzwi zakładu madame Malkin stanęły przed nim otworem. Gdy tylko projektantka je zanim zamknęła, kląc przy tym siarczyście pod nosem, ja osunęłam się na stojącą obok manekinów czerwoną kanapę. Nawet nie chciałam pytać, czemu miałabym zostać akurat tu, spośród wszystkich możliwych miejsc. Widocznie byłam teraz częścią większego planu, którego istnienia nawet nie podejrzewałam. Czy Alastor Moody był jednym z tych ludzi, o których mówił mi Dumbledore? Czy to on rozpracowywał plany Riddle’a? Co ja miałam do tego wszystkiego? Nawet nie miałam siły się zastanawiać. Adrenalina ze mnie zeszła i czułam się bezwładna jak szmaciana lalka.
— No dobrze, dziewczyno. Więc nazywasz się…? — Madame Malkin znów rzuciła mi badawcze spojrzenie, po czym gasiła papierosa w starej, mosiężnej popielniczce, która lewitowała nad ladą sklepową.
— Andromeda Black.
— Black. — Skrzywiła się nieco. — I podobno umiesz szyć? — Poszła na chwilę na zaplecze i wróciła stamtąd ze stosem wykrojów, które zwaliła mi na kolana.
— Podobno tak. — Spojrzałam na nią pytająco, a ona złapała za długie nożyce, wbite w brzuch jednego z manekinów. Nieco się przeraziłam na ten widok, a ona podała mi je ze stoickim spokojem i oznajmiła:
— Więc uszyj coś sobie na początek, dziewczyno, bo takim stroju nie pozwolę ci obsługiwać klientów!
*
Przez następny miesiąc mieszkałam i pracowałam u madame Malkin, choć pierwszy tydzień spędziłam w milczącej żałobie za wujkiem Aldenem, z którego śmiercią nie umiałam się pogodzić. W ogóle nie mogłam obsługiwać klientów w stanie, w którym się znalazłam, więc przez pierwsze dni na zmianę sprzątałam zakład, poprawiałam wykroje i gotowałam niezbyt smaczne obiady. Moja nowa opiekunka dała mi czas. Była bardzo cierpliwa, ale w drugim tygodniu sierpnia, gdy upały sięgały zenitu, a „Prorok Codzienny“ raportował o coraz to nowych mordach na mugolach, zamachach w Ministerstwie i powiększającej się wciąż populacji olbrzymów, która zmierzała ze wschodu na zachód, madame oznajmiła, że moja depresja przyprawia ją o ból głowy. Zarządziła zimny prysznic, po czym poinformowała mnie, że otrzymała co do mnie wyraźne rozkazy z samej góry i mam zakończyć swój marazm.
— Rozkazy? — zapytałam, niepewna, co to dla mnie oznacza.
— Czy ci się to podoba, czy nie, teraz jesteś uciekinierką. — Posadziła mnie na krześle w łazience, zebrała z tyłu moje długie do pasa włosy i zaprezentowała mi świeżo zaostrzone nożyczki. — Andromeda Black przestaje istnieć.
Nie wiedziałam czy to dobrze, czy źle, ale Ariadna Malkin nie czekała na moją aprobatę. Ścięła mi włosy do ramion, przefarbowała na czarno i wykończyła fryzurę prostą grzywką. Następnie kazała wziąć się do prawdziwej roboty. Pod jej czujnym okiem uszyłam sobie całkiem nową garderobę. Okazało się, że zbyt wysoka nastolatka o patykowatych nogach nie wiadomo kiedy zmieniła się w modelkę idealną. Teraz mogłam nosić długie suknie i rozkloszowane ku dołowi eleganckie spodnie, które wcześniej widziałam tylko w magazynach modowych. Przez następne kilka tygodni nauczyła mnie, jak trzymać głowę zawsze wysoko i szyć jak prawdziwa krawcowa z najlepszych światowych domów mody. Tak odmieniona nie zostałabym rozpoznana nawet przez własne siostry.
Dopiero później zorientowałam się, że kompletna metamorfoza przeprowadzona na mnie nie była pierwszą i jedyną w życiu Ariadny Malkin. W biurze madame, prócz nieskończonej ilości wykrojów i plakatów z kreacjami sławnych projektantów, na ścianie nad biurkiem wisiały dwie fotografie. Jedna z nich przedstawiała młodą dziewczynę z krzywym zgryzem i zbyt szerokim nosem. Drugi portret pokazywał zupełnie inną kobietę: z perfekcyjnie ufryzowanymi platynowymi lokami i równymi zębami. Zdradziła mi, że obydwie fotografie to jedna i ta sama osoba. Ariadna Malkin nawet nie miała na imię Ariadna. Była ode mnie kilka lat starsza, choć otaczająca ją aura elegancji i nienagannego stylu w ogóle na to nie wskazywały. Przybyła do Anglii z Sofii. Tu zmieniła imię, zmieniła wygląd, a nazwisko przyjęła po mężu, którego zresztą nigdy nie poznałam, bo w nieskończoność wyjeżdżał w interesach. Dlaczego uciekła z kraju? Tego mi nie powiedziała, a ja trochę bałam się pytać.
Co do mnie, nie wiedziałam, czy w ogóle uda mi się wrócić do Hogwartu, by zakończyć naukę. Jak się okazało, mój kufer spłonął razem z domkiem w West Bay i prawdopodobnie, o czym nawet bałam się myśleć, z ciałem wujka Aldena. Bardzo chciałam znów pójść do szkoły, poniekąd zasmakować nieco normalności, zobaczyć moje koleżanki… Ale perspektywa zatajania przed nimi kolejnych sekretów wydawała mi się coraz trudniejsza, bo ich ilość narastała z miesiąca na miesiąc. Niepotrzebnie się jednak martwiłam — na koniec to nie ja przyszłam do Hogwartu, ale Hogwart do mnie. Dwudziestego piątego sierpnia, jak co rano, zmieniłam napis na drzwiach z „Zamknięte“ na „Otwarte“, zamiotłam hall i poukładałam bele materiału w szafach. Zbliżał się pierwszy września, więc lada moment mogłyśmy się spodziewać armii pierwszoroczniaków oraz uczniów innych klas, którzy przez wakacje wyrośli ze swoich szkolnych szat.
Uwijałam się z mierzeniem rozbrykanych dzieciaków, podczas gdy madame zajmowała się tymi większymi, których szaty wymagały poprawek lub całkowitych przeróbek. Gdy zbliżał się wieczór, byłyśmy wykończone i spocone, choć po madame Malkin było to widać o wiele mniej. Kiedy dzwonek nad drzwiami zabrzęczał kolejny raz, wstała z kanapy i demonstracyjnie machnęła ręką, dając mi do zrozumienia, że oto zostaję sama na polu bitwy.
— Dzień… Dobry wieczór. — W drzwiach stanął Teddy Tonks, patrząc na mnie przelotnie i nie poznając, kim jestem. — Wiem, że za godzinę zamykacie, ale potrzebuję szaty na-…
— Naturalnie. — Wstałam i podeszłam do niego, prowadząc w stronę stołka do przymiarek.
— O jasna cholera! — Rozpoznał mnie dopiero, gdy się odezwałam. Zatrzymał się w pół kroku i zamrugał kilka razy, przyglądając się nowej mnie z wielką uwagą. — Black, to ty?
Rozejrzałam się szybko na boki, zupełnie jak gdyby ktoś mógł podsłuchiwać.
— Tak, to ja. — Ze zdenerwowaniem poprawiłam grzywkę i zerknęłam na niego z dołu, marszcząc niepewnie nos.
— Co ty tu robisz? — Przysunął się bliżej, oglądając moje włosy. — Kurde, wyglądasz… Tak…
— Jak? — Wyprostowałam się odruchowo.
— Inaczej — zdecydował w końcu. — Ale ładnie! — dodał szybko.
Zawahałam się chwilę i w końcu wskazałam mu stołek.
— Pracuję, jeśli musisz wiedzieć. Proszę zdjąć buty. — Podeszłam do lady i wzięłam centymetr. — Co robimy? Garnitur czy szatę wyjściową?
— Jak to pracujesz? A co ze szkołą? — dopytywał się, wciąż stojąc w miejscu.
— Rzuciłam szkołę.
— Ty?!
— Tak, ja — burknęłam. — Więc co ma być? Garnitur czy szata? — powtórzyłam.
— Garnitur — zdecydował w końcu, uznając chyba, że nic więcej ze mnie nie wyciągnie. — Na ślub. To znaczy moja kuzynka bierze ślub. Nie że ja osobiście biorę… — Rozejrzał się po sklepie i wszedł na stołek.
— Nie powinienem się do tego rozebrać? — zapytał, a ja za jego plecami spłonęłam rumieńcem jaskrawym jak wóz strażacki.
— Bez sensu, po co? — Wyjęłam z szuflady notatnik i ukucnęłam przy jego nogach, mierząc obwód oraz długość łydek, wszystko skrupulatnie zapisując.
— Dziewczyno, co wyprawiasz?! Czemu mierzysz go do garnituru przez ubranie! — Ten moment wybrała sobie madame Malkin, by zostać świadkiem mojego niezręcznego procesu pracy.
— Ja… — odparłam elokwentnie.
— Tak właśnie myślałem. — Teddy zszedł ze stołka i na naszych oczach zaczął rozbierać się do majtek, gdy ja drżałam w środku z niewiadomych mi powodów.
— Czy nie nauczyłam cię niczego?! Dajże mi to! — Wyrwała mi notes i usadowiła się na kanapie ze szklanką lemoniady. — Mierz, ja zapisuję!
Przełknęłam tak głośno, że miałam wrażenie, że wszyscy to usłyszeli. Teddy uśmiechał się bezczelnie i patrzył na mnie z góry z wysokości stołka, gdy ja mierzyłam go centymetrem.
— Talia… Trzydzieści trzy cale. — Czułam, że kręci mi się w głowie. — Proszę rozłożyć ręce na boki — poprosiłam, nie mogąc się zebrać, by mu spojrzeć w oczy. — Klatka piersiowa czterdzieści pięć…
— Niemożliwe! Źle mierzysz, to kawał chłopa! Jeszcze raz.
— Przecież wiem, co robię — warknęłam cicho pod nosem, a Teddy zdawał się mieć z tego świetną zabawę, bo cały czas się do mnie szczerzył.
Objęłam go jeszcze raz centymetrem, sprawdzając wynik.
— Klatka piersiowa… Czterdzieści sześć — bąknęłam, odwracając się do madame Malkin, która upiła łyk lemoniady i ledwo powstrzymywała pełen samozadowolenia uśmieszek.
— A nie mówiłam! Przecież jest za wysoki na czterdzieści pięć w klatce!
— Ile masz wzrostu? — zapytałam z rezygnacją, mierząc ręce i obwód szyi.
— Sześć stóp, pół cala — mruknął, patrząc na mnie błyszczącymi oczami i unosząc zaczepnie jedną brew. Odchrząknęłam, zwijając centymetr w równą szpulę.
— Bzdura! — zaprotestowała tymczasem madame, zaklęciem wysyłając w jego stronę magiczną miarkę, która zaraz pokazała, że Teddy miał dokładnie sześć stóp i dwa cale wzrostu.
— Dziewczyno, to chyba ten upał tak tobą wstrząsnął. Dziś już nic z ciebie nie będzie! — Podeszła do nas i klepnęła Teda w ramię. — Złaź — zarządziła.
— Jesteś pewna, że nie musisz zmierzyć nic więcej? — zapytał, stojąc przede mną w bokserkach i będąc tym faktem w ogóle nieskrępowanym.
— Jestem pewna.
— Ten cały biznes z garniturem wydaje się być bardzo skomplikowany…
— Uwierz mi, że nie jest.
— Niemniej jednak-…
— Niczego więcej nie potrzebujemy! Wyślę ci sowę! — Znów nerwowo poprawiłam grzywkę, a on wciągnął spodnie, choć nie zapiął ich do końca.
— Ja myślę! Nie odezwałaś się do mnie przez miesiąc.
— Sowa będzie dotyczyć zamówienia, niezmiernie mi przykro — uzupełniłam sztywno.
— Daj spokój, Black, umów się ze mną! — Stanął bardzo blisko, górując nade mną wzrostem.
Czułam się nieco przytłoczona, nie wspominając o fakcie, że jego propozycja była dla mnie kompletnym zaskoczeniem.
— Pracuję.
— O, na dziś już na pewno wystarczy ci tego pracowania! — wtrąciła się madame Malkin. — Zabierz ją gdzieś, tylko się ubierz. Albo i nie!
*
[transkrypcja nagrania z dnia 11.08.1976]
Czy ktoś ci już kiedyś mówił, że trudniej się do ciebie dobić, niż do papieża?
Teddy coś wspominał…
[śmiech] Czy w końcu coś z tego wyszło?
Wiesz, nasza córka kończy w tym roku trzy lata…
Nie o to pytam! Czy wtedy się z nim umówiłaś?
Jak się miałam nie umówić? Z madame Malkin się nie dyskutuje!
Czy ktoś jej chociaż posłał kwiaty w podzięce?
Nie, ale Dora ma na drugie Ariadna.
Co ty powiesz? Nie wiedziałam.
[…]
Prawdopodobnie kiedyś cię zatłucze za te wymyślne imiona.
Prawdopodobnie, ale od czego są rodzice, jak nie od tego, by odpowiednio spieprzyć swoje dzieci.
Wiesz, ty pomimo wszystko jakoś z tego wybrnęłaś.
Jestem po prostu wielką szczęściarą. Bez pomocy skończyłabym pewnie jako mniej ukontentowana Narcyza.
Amen.
Andromeda i Dora Tonks, circa 1976 |
Ach, uwielbiam, kiedy wkraczają Śmierciojady. Aż mi szkoda, że Sever jest zbyt młody, aby hasać z nimi wieczorami. Za to Lucek… Mniam :) Kocham go i wielbię, to żadna tajemnica. Chociaż myślę, że w żywiołowej scenie pojedynku zdecydowanie przegrał z Łowcą. KWIK! To było absolutnie piękne. Biedny Moody dostał w kanonie zbyt mało czasu antenowego, czas mu to wynagrodzić.
OdpowiedzUsuńTe dwa cytaty zrobiły mi dzień:
Jego chropowaty głos brzmiał, jakby tysiąc starych drzew jednocześnie złamało się ze starości na pół.
Przystanął, krzycząc znów na aurorów, by się pospieszyli, a ja byłam coraz bardziej zdezorientowana. W końcu spojrzał na mnie, dmuchając dymem ponad moją głową.
— Nazywam się Alastor Moody.
No i ten niespodziewany atak madame Malkin to prawdziwe ukoronowanie całej Ucieczki. Wiedziałam, że te wszystkie maszyny do szycia to nie przypadek! Musiały dokądś prowadzić i proszę: krawcowa! Chociaż i tak nie mogę uwierzyć, że naprawdę zakatrupiłaś wujka i spłonęłaś West Bay. No… no jak?!
Ach, i jeszcze porno-Teddy na deser.
Tak, to był całkiem niezły odcinek.
Ukłony,
M. Szalona
Niemożliwe, ze piszę dopiero jako druga! A jednak pozbyłaś się wujka. Ale przynajmniej wynagrodziłaś nam to pięknym pojedynkiem z tymi psychopatycznymi-ciapami Śmierciojadami. Ich tylu i nie mogli sobie poradzić z jednym przeciwnikiem. Oczywiście bardzo utalentowanym, ale jednak. Czego ich tam uczą na kursie zła? Wyszywać?
OdpowiedzUsuńA propos wyszywania. POjawiła się Madame Malkin. Z tak mało znaczącej, choć rozpoznawalnej osoby uczyniłaś swatkę roku, wybawicielkę i kreatorkę mody. Bardzo mi się podoba.
NO i Teddy! Ach, jak się cieszę, ze wrócił. Teraz będzie już chyba częściej powracał :)
Mam nadzieję, że zaprosi Andromedę na ślub. A scena z centymetrem i Madame Malkin w tym wszystkim to jest to co lubię :)
Czekam na kolejne odsłony
Pozdrawiam
Rawnef
A jednak, a jednak ;) Uznałam, że Andromeda musi mieć swój wielki moment, w końcu była naprawdę potężną czarownicą, tylko o tym nie wiedziała.
UsuńJeśli jesteś zainteresowana, madame Malkin miała występ w moim poprzednim fanfiku, Branwen Owens. Postanowiłam wykorzystać ją ponownie, bo nie ma nic lepszego, niż kobieta ubrana w Chanel, uczestnicząca w wojnie czarodziejskiej.
Kolejny rozdział wkrótce, może się wyrobię na niedzielę :) Dziękuję za komentarz! Ściskam mocno,
O.
Cały rozdział zachęcił mnie do obejrzenia Projektantki :) Film absolutnie genialny! Scena rzeczywiście łudząco podobna, nie wspominając już o fakcie, że obaj panowie dzielą to samo imię :)
OdpowiedzUsuńRawnef
Ted Tonks od razu mi się skojarzył i musiałam odbić sobie fakt tego, co autorka zrobiła z tamtym Tedem, więc sama widzisz :) Polecam też książkę! Chociaż książka jest jakieś 10 razy smutniejsza, ale równie świetna.
Usuń25 yr old Budget/Accounting Analyst I Sigismond Edmundson, hailing from North Vancouver enjoys watching movies like Demons 2 (Dèmoni 2... l'incubo ritorna) and Backpacking. Took a trip to Durham Castle and Cathedral and drives a McLaren M16C. przekieruj tutaj
OdpowiedzUsuń