9 lut 2016

Rozdział II


Abraxas Malfoy z bratanicą Reginą,
1968


Bal urodzinowy dla Narcyzy każdego roku nieoficjalnie otwierał sezon. Po noworocznej maskaradzie w grudniu, styczeń praktycznie się nie liczył, a próba przebicia tej imprezy byłaby jawnym afrontem dla gospodyni. Jak widać rządził nami szereg niespisanych zasad utrudniających życie ponad miarę. W każdym razie, przyjęcia urodzinowe Cyzi były zawsze wystawne. Bella miała dla nich oczywiście swoje własne określenie, które jednak nie nadaje się do druku, zatem proszę wybaczyć, że go nie przytoczę, choć jest w nim sporo racji — nie ma nic, co czystokrwiści lubiliby bardziej od dobrego przyjęcia, które niosło za sobą kolejno: możliwość założenia szałowej kreacji, picie szampana i obgadanie za plecami wszystkich obecnych, nieobecnych i niezaproszonych.
Moje urodziny wypadają akurat we wrześniu, więc już od kilku lat spędzałam je w Hogwarcie, a Bella wolała swoje połączyć z noworocznym balem maskowym u Malfoyów. Nikt jej za to specjalnie nie winił — co jak co, ale Ofelia Malfoy umiała wydać przyjęcie. Odkąd Lucjusz i Narcyza skłaniali się ku sobie, a pisząc to mam na myśli „pchały ich do siebie silne ramiona ciotki Walburgi i długi Abraxasa Malfoya“, Malfoy Manor stało się dla nas niemal drugim domem. Byłyśmy tam częstymi gośćmi, a Narcyza chyba najczęstszym, bo znudzoną panią domu kompletnie oczarował „l’ange blond“, który tak pięknie „chante en français“. 
Ofelia Malfoy, de domo Duboi, była przepięknym nabytkiem Abraxasa z paryskiego importu. Jego brat Septimus, dziedzicząc według starszeństwa, dostał w spadku dwór Malfoyów w Kornwalii i ożenił się ze szkolną miłością Abraxasa — notoryczną łamaczką serc Rochelle LeStrange (wtedy jeszcze zapisywali swoje nazwisko w ten sposób). Jak można się domyślić, Abraxas nie był zbyt zadowolony, choć nie musiał się męczyć z zazdrości zbyt długo. Niespełna kilka lat później, Septimus zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach podczas rejsu do Indii. Nigdy nic nikomu nie udowodniono, oficjalnie wszyscy uznali to za nieszczęśliwy wypadek — nieważne, co mówiono po kątach o spontanicznej i podejrzanie nowej opaleniźnie młodszego Malfoya. Faktem było, że odziedziczył cały majątek, a kiedy wszyscy już podejrzewali, że albo ożeni się z wdową po bracie, albo wyrzuci ją i jej córeczkę na bruk… Z niewiadomych względów Abraxas całkiem nagle zapisał na swoją bratanicę, Reginę, dwór w Kornwalii i ruszył leczyć złamane serce do Paryża. 
Co ciekawe, nie tylko on wpadł na ten pomysł — jego daleki przodek Thomas, oficjalnie ostatni z Rochesterów, pojechał tam z tym samym zamiarem. Nie wiadomo, co dokładnie stało się między dziadem pradziadem a Abraxasem, ale dziedzic fortuny Malfoyów wrócił z podróży z aktem własności sypiącej się Rochester Hall w Norfolk i oszałamiająco piękną narzeczoną, która nie znała słowa po angielsku — złośliwi oczywiście gadali, że obydwie te nagrody musiał wygrać w karty.
Prawdopodobnie monsieur Malfoy był zimnokrwistym mordercą, choć oczywiście mógł też być najbardziej pechowym człowiekiem na świecie, którego los zwyczajnie stawiał w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.
Na mnie zawsze wywierał wrażenie raczej głęboko nieszczęśliwego, niż niegodziwego do szpiku kości sukinsyna.
Tak czy siak, Rochester Hall przemianowano na Malfoy Manor. Rochesterowie odznaczali się niemal tak wielką bezmyślnością finansową jak Yaxleyowie, których potomstwo również słynęło z trwonienia pieniędzy. Jeszcze całkiem do niedawna ród Rochesterów był najliczniejszym ze wszystkich i gwarantuję, że każdy angielski czarodziej miał wśród swoich przodków co najmniej jednego Rochestera. Byli oni relatywnie młodym rodem, choć używam terminów „młody“ i „stary“ z lekkim przymrużeniem oka — żadna angielska rodzina nie jest tak stara jak Malfoyowie. W porównaniu z nimi każdy z nas musiałby się uważać za imigranta. W którymś jednak momencie, kilkadziesiąt lat temu czy coś w tym guście, wszystkie panny Rochester i Yaxley musiały zacząć bogato wychodzić za mąż, by przetrwać. Tym pierwszym i tak się nie udało. Co do Thomasa Rochestera, nikt nie wie co się z nim stało. Być może dożył swoich dni w Moulin Rouge? Na pewno nie wrócił do domu, nie miał po co. Jego linia właściwie wyginęła. Z tego co wiem jedyną z nich, która jeszcze może żyć, jest dawno wyklęta przez rodzinę Catherine, która zauroczona kulturą wschodu wybrała wolność w Indiach. Podczas gdy Yaxleyowie po latach związali się z nieodpowiednimi ludźmi i jakoś wypłynęli na powierzchnię, romantyczna Catherine Rochester odmówiła mariażu z rozsądku. Prawdopodobnie wyszło jej to na zdrowie. Teraz pewnie zajada się aromatycznym curry i po cichu śmieje z nas wszystkich do rozpuku.

*

Moja pierwsza wielka ucieczka rozpoczęła się od tragicznej różowej kreacji, która przypominała weselną bezę:
— Dlaczego moja zawsze musi być różowa? — Obróciłam się kilka razy dookoła przed lustrem, ale nie pomogło to ani trochę tej wybitnie nietwarzowej szacie. Suknia wieczorowa, którą wybrała za mnie ciotka Walburga, sprawiała, że przywodziłam na myśl różową piramidę materiału, która drogą nieszczęśliwego wypadku dostała szoku anafilaktycznego na bazie szyfonu.
— Jeszcze się szykujesz? — Bella, jak gdyby dostała jakiś odgórny sygnał, wpadła do mojego pokoju bez pukania, do tego w oszałamiającej granatowej sukni, na której połyskiwały drobne diamenty. 
— Niech to jasny szlag! — warknęłam, porównując zaraz jej genialną kreację ze swoją.
Parsknęła na widok mojej miny i pociągnęła mnie zaraz w stronę schodów.
— Chodź! Przestań się zżymać, nie dopilnowałaś swoich spraw, to teraz masz.
— Co niby mam? Miałam ważniejsze sprawy na głowie! Mój esej z transmutacji-! Bella, zaczekaj!
Bella zatrzymała się na sekundę i posłała mi znaczące spojrzenie.
— Aha. Tak jakbyś i tak nie miała już dawno zaklepanego Powyżej Oczekiwań. Czy może w tym semestrze to już Wybitny? Ty moja prymusko, ty! — Poklepała mnie protekcjonalnie po policzku.
— Przestań! Zależy mi na moich ocenach.
— Tak, tak…
— Naprawdę! Ja-… O, Roweno! — Ledwo poruszając się w obszernej sukience, która wyglądała jak zdjęta z przaśnej pastereczki, podążyłam za Bellą na dół, choć nie bez trudu. Na zakręcie prawie wybiłam sobie zęby. 
W ogromnym salonie stał już niewielki tłum elegancko ubranych gości, więc przybyłyśmy w samą porę. Bella zwolniła tempa, przybrała pozę dostojnej lady i syknęła do mnie przez zęby: „Krocz dumnie!“. Starałam się jak mogłam, ale podczas gdy ona zaczęła witać się z krewnymi i przyjaciółmi rodziny, ja miałam ochotę wbiec szybko z powrotem na górę. Kłaniając się wszystkim i mamrocząc po drodze uprzejme nonsensy, próbowałam umknąć gdzieś pod ścianę. Czułam się jak kaczka w stawie pełnym łabędzi.
Wszyscy mieli na sobie niesamowite kreacje. Ciotka Walburga, odziana w suknię z żorżety w kolorze krzykliwej zieleni, głośno zachwalała poncz. Gdzieś z tyłu dostrzegłam Biankę Nott, która pomimo wieku wyglądała wciąż niezwykle pięknie — widocznie rozwód działa zbawiennie na urodę. Włosy w kolorze platyny upięła w wysoki kok, a jej szczupłą sylwetkę opinała kremowa, długa suknia z dekoltem w łódkę i satynową baskinką. Bella, nadal podejrzanie zadowolona, zgarnęła Rogerowi z tacy dwa kieliszki szampana, podeszła do mnie zdecydowanie i podała mi jeden.
— Masz.
— Bella! — syknęłam.
— Nie oburzaj się tak. — Wychyliła swój prawie duszkiem. — Jakoś muszę przetrwać tych nudziarzy. — Rozejrzała się dookoła, patrząc na tłum z lekkim niesmakiem.
— Znowu coś kombinujesz? Myślałam, że dałaś sobie spokój. — Rozejrzałam się na boki, sprawdzając czy nikt niepowołany nas nie podsłuchuje.
— No co? — Znów udała niewiniątko. — Och, przestań już! Zachowujesz się jak matka, irytujesz mnie. — Wzięła następny kieliszek od przechodzącej obok służącej i poszła się przywitać z Reginą Malfoy, która w swojej długiej ciemnoczerwonej sukni i imponującej kolii z pereł wyglądała niemal równie olśniewająco, co ona. Przywitały się, pocałowały w oba policzki i sztucznie podekscytowanym tonem zaczęły się wymieniać bezsensownymi uprzejmościami. 
— No tak. Jakby co, będę tutaj… — Ze złością wypiłam pół kieliszka szampana i udałam, że wcale nie zakręciło mi się w głowie. 
W tym momencie nie wierzyłam, że między mną a moją starszą siostrą jest tylko rok różnicy. Wyglądałam przy niej jak wieśniaczka z kompleksem małej dziewczynki, którą ktoś wcisnął w niedopasowane szaty i kazał udawać elegancję. Byłam pewna, że ciotka zrobiła mi to specjalnie.
Chwilę później usłyszałam oklaski i odwróciłam się w stronę schodów. Lucjusz Malfoy eskortował na dół Narcyzę, która uśmiechała się uprzejmie i kiwała dystyngowanie głową każdemu gościowi, którego mijała. Szczęka mi opadła. Wyglądali jak król i królowa. Tłum rozstąpił się, by ich przepuścić, po drodze szepcząc o niewątpliwej urodzie obydwojga. Jako debiutantka, moja siostra miała na sobie oczywiście obowiązkową biel, ale jej sukienka nie była ani trochę niewinna. Narcyza, najwyższa z nas trzech, wcale nie wyglądała na dwanaście lat. W zeszłym roku urosła spontanicznie o kolejne pięć cali, tym samym osiągając wzrost pięciu stóp, ośmiu cali i wdzięk modelki. Mając w głowie milion projektów i cudownych kreacji dla swojej ulubienicy, ciotka Walburga mało nie umarła z radości, zwłaszcza, że jej najbliższą przyjaciółką była znana w magicznym świecie projektantka, Georgiana de Blanchard.
Śnieżnobiała sukienka Narcyzy, jej dzieło, była wiązana na szyi, opinała jej szczupłą talię i opadała gładką falą aż do ziemi. Lucjusz Malfoy, jeszcze wyższy od mojej siostry i tak samo jasnowłosy, do tego ubrany w elegancką czarną szatę, doskonale wiedział, że tego dnia ma być dla Cyzi tłem i sprawdzał się w tej roli więcej niż świetnie. Ze złością spojrzałam w dół na mój tragiczny ubiór i zgrzytnęłam zębami.
— Czyż nie są razem wyjątkowo ładni? — Usłyszałam jak Regina szepcze mi do ucha.
— Tak, niewątpliwie — zapewniłam gorliwie, zaraz uśmiechając się do niej uprzejmie i powstrzymując odruch odgonienia jej od siebie jak irytującej muchy. 
Bratanica Abraxasa nigdy nie była mi szczególnie bliska. Posiadała zadziwiający talent pojawiania się zawsze wtedy, gdy człowiek czuł się najmniej pewny siebie. Bella też za nią szczególnie nie przepadała, poszła z nią porozmawiać tylko po to, by się na mnie wypiąć. Czasem potrafiła być okropna. Według mnie Regina Malfoy miała w sobie coś takiego, co odrzucało od niej z miejsca, choć nie umiałam dokładnie sprecyzować co to takiego. Jej niewinna buzia lalki, piękny uśmiech i wielkie oczy sprawiały, że wyglądała dużo młodziej niż swoje osiemnaście lat, ale pomimo dobrego pierwszego wrażenia biło od niej coś sztucznego i niepokojącego — tak jakby chciała wbić mi nóż w plecy, gdybym tylko się obróciła. 
— Gina. Tu jesteś, dziecko.
Jej matka była taka sama. Skinęła mi uprzejmie głową, co zaraz odwzajemniłam. Spojrzała ostro na trzymany przeze mnie na wpół opróżniony kieliszek różowego szampana, więc czując się skarcona zaraz odstawiłam go na tacę przechodzącego obok lokaja. Rochelle Malfoy (neé Lestrange) stanowiła kwintesencję luksusowej i bezwzględnej kobiety, której jedno spojrzenie mroziło żołądek i pokrywało skroń potem przerażenia i niepewności. Wzorem ikon stylu z poprzednich dekad malowała swoje cienkie brwi ciemnym ołówkiem, co nadawało jej spojrzeniu wyrazu uprzejmego zdumienia. Ciężkie hebanowe loki układała wciąż tak, by podkreślały jej wysokie kości policzkowe, a blada skóra kontrastowała z obowiązkową krwistoczerwoną szminką. Od razu widać, że ciotka Walburga uważała ją za niedościgniony wzór, który zawsze chciała naśladować — choć niespecjalnie jej to wychodziło.
— Twoja sukienka jest… Jakże twarzowa. Sama ją uszyłaś? — Rochelle wykrzywiła się delikatnie. Regina zaraz posłała mi jeden ze swoich sztucznie słodziutkich, szerokich i śnieżnobiałych uśmiechów, co miało prawdopodobnie zapewnić mnie o ich szczerości i trosce o moją osobę. Nie nabrałam się na to. Podwójna dawka pogardy akurat od tych dwóch dała mi do zrozumienia dokładnie jak bardzo źle wyglądam. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Nie rozumiałam zupełnie, jak Narcyza może się z takim uwielbieniem rozpływać nad tą rodziną. Dla mnie wszyscy byli jednakowo żmijowaci.
— Przepraszam na chwilę. — Czerwona jak piwonia wycofałam się dalej w tłum akurat w momencie, gdy Lucjusz poprosił Narcyzę do pierwszego walca. Orkiestra zagrała Chaczaturiana, a ja desperacko potrzebowałam się znaleźć gdzie indziej. Na szczęście uwagę Reginy szybko odwrócił jej wujek, Abraxas, który zrobił sobie chwilową przerwę od obrzucania wszystkiego i wszystkich ponurymi spojrzeniami. Położył ręce na ramionach bratanicy i powiedział jej coś do ucha. Rochelle prychnęła, a Regina zaśmiała się cicho i pogłaskała go po ramieniu szczupłą dłonią w jedwabnej białej rękawiczce. Bella posłała mi wymowne spojrzenie z drugiego końca sali, ale nie zrozumiałam o co jej mogło chodzić — czy też, rozumiałam, ale nie miałam siły się tym teraz zajmować.
Pierwszy walc dobiegł końca. Złapałam bezwiednie szklankę ponczu z długiego stołu stojącego przy drzwiach i poszłam się przewietrzyć, oklaskując Narcyzę bez przekonania. Jakaś dobra dusza wcześniej otworzyła okno w hallu i mogłam zaczerpnąć odrobinę świeżego powietrza. Napiłam się trochę ponczu i… Natychmiast poczułam się jeszcze gorzej. Ktoś musiał się do niego dobrać i dolać nieprzyzwoite ilości wódki. Oparłam się o framugę okna i zamknęłam oczy, pragnąc by ten wieczór się wreszcie skończył.
— Jeśli zamierza panienka skakać, bardzo prosiłbym o przemyślenie tej decyzji. — Roger, czujnie dzierżąc misę z ponczem, którą musiał dopiero co zabrać ze stołu, podszedł do mnie i ukradkiem przekazał mi szklankę wody. Złapałam ją i wypiłam łapczywie duszkiem. 
— Byłoby szkoda, gdybyśmy musieli panienkę pochować w tej niedorzecznej bezie.
— Och, Roger… — Wytarłam usta wierzchem dłoni i spojrzałam na niego z wdzięcznością.
— Tak, panienko. — Zabrał ode mnie szklankę i rzucił mojej sukience pełne podejrzeń spojrzenie. — Panicz Evan ewidentnie dorwał się do ponczu. — Skrzywił się nieznacznie. 
— Wiem — westchnęłam i powachlowałam się dłonią. — Beznadziejny gnojek. 
— Khm. Dość. — Ściągnął wymownie usta i podążył w stronę schodów prowadzących do kuchni. 
— Och, tu jesteś! — Cyzia, wyjątkowo zadowolona z życia, podbiegła do mnie i złapała moją zimną dłoń w swoją lepką i rozgrzaną. — Co się tak snujesz po kątach, chodź! — Ku mojemu przerażeniu pociągnęła mnie z powrotem na salę, gdzie orkiestra porzuciła walca na rzecz swingu. Rozszczebiotana Cyzia porwała mnie do tańca.
— Nie, kochanie, naprawdę nie chcę, ja…! — W tej wyjątkowo fatalnej kreacji czułam, że jakakolwiek próba tańca może się dla mnie skończyć wybitną katastrofą, ale Narcyza najwyraźniej nie podzielała moich obaw i zmusiła mnie do zrobienia pirueta. 
Niechcący potrąciłam przy tym tańczącą obok parę, która na szczęście pominęła ten nietakt pełnym wyniosłości milczeniem. Oczyma wyobraźni widziałam jak spektakularnie ląduję na podłodze na środku parkietu, choć ze wszystkich sił starałam się o tym nie myśleć. To był wieczór mojej siostry. Chciałam, żeby był udany i starałam się dobrze bawić, ale przez obszerne falbanki nie byłam w stanie nadążyć za nią z krokami i wciąż potrącałam innych na parkiecie. Słyszałam niekiedy ciche śmieszki z różnych stron tłumu i chociaż wcale nie musiało tak być, byłam pewna, że wszyscy się ze mnie śmieją. Cierpiałam do momentu, aż nie nadszedł mój wybawca:
— Pani pozwoli. — Silne ręce porwały mnie na bok, a roześmiana Narcyza została złapana przez Bellatrix, która najwyraźniej nie poprzestała na dwóch ani trzech kieliszkach szampana i teraz odkryła w swingu swoje powołanie.
— Dobrze się czujesz? — Różnokolorowe oczy świdrowały mnie nieubłaganie i przenikliwie. Zostałam pociągnięta w stronę stołu. Wujek Alden podał mi szklankę z ponczem, którego stanowczo odmówiłam. 
— Potrzebuję powietrza — wydyszałam.
Zacisnął usta, jak zwykle nie pozwalając sobie na uśmiech.
— Widzę. — Wyciągnął z kieszeni papierośnicę i zaproponował mi jednego, na co zareagowałam zszokowaną miną. 
Pstryknięciem palców zapalił swojego papierosa i wyprowadził mnie na taras. Był niemal pusty, oprócz stojących przy balustradzie Elizabeth i Coriolanusa Nottów, którzy kłócili się żywiołowo do momentu, gdy nas nie zauważyli. Uśmiechnęłam się uprzejmie do Elizabeth, ale ona mnie zignorowała i błyskawicznie pociągnęła idącego zygzakiem męża z powrotem do środka.
Zdawało mi się też, że przy ukwieconemu dzięki magii krzaku jaśminu widziałam przytuloną do siebie parę, ale nie byłam do końca pewna, czy mi się nie wydawało. Wujek Alden zerknął w tamtą stronę, ale bardzo szybko odwrócił wzrok. Zaciągnął się papierosem i oparł o balustradę tarasu. Zauważyłam, że nie miał na sobie szaty, a starannie dopasowany mugolski frak i bardzo gustowne buty z białymi wstawkami — jak gangsterzy z lat dwudziestych. Uśmiechnęłam się pod nosem na ten widok. Nigdy nie podążał za modą, raczej pozwalał, by to wszyscy inni kopiowali jego allure.
— Lepiej ci?
— Lepiej, dziękuję. 
Pokiwał głową, a jego wąskie usta rozciągnęły się w ironicznym uśmieszku.
— Kto ci kazał to założyć? — Wskazał na moją sukienkę, a ja objęłam się ramionami. 
— Ciotka Walburga — wymamrotałam.
Parsknął i strzepnął popiół za balustradę, patrząc gdzieś przed siebie.
— Paskudna kobieta. 
— Z nienagannym gustem…
— Zawsze uważałem, że wygląda jak nabzdyczony ropuch, któremu ktoś wsadził dynamit w tyłek. — Zaciągnął się jeszcze raz i wyrzucił niedopałek. Starałam się nie chichotać zbyt głośno. 
— Obróć się — zarządził stanowczo. — Jakoś to naprawimy. 
— Co?
Uniósł brew i zakasał rękawy, cmokając z naganą. 
— „Droga Alicjo, ubieraj się tak, jakbyś za chwilę miała spotkać śmiertelnego wroga.“
Zamrugałam szybko, patrząc na wujka bez przekonania. Westchnął i przewrócił oczami.
— Powinnaś więcej czytać dla przyjemności, mniej na Historię magii. — Ukucnął przy mnie i jednym szybkim szarpnięciem pozbawił koszmar z szyfonu setek warstw spódnic, pozostawiając skromną różową sukienkę z wierzchu, w której wreszcie czułam się odrobinę mniej jak tort weselny. 
— No. Lepiej. — Ściągnął znów usta i oberwał też bufiaste rękawy. Zwisające smętnie nitki poucinał szybkim ruchem różdżki. — Chociaż różowy to zdecydowanie nie twój kolor.
Obróciłam się dookoła, będąc już w zdecydowanie lepszym humorze.
— Nie wiedziałam, że tak umiesz.
Uśmiechnął się zarozumiale i wyciągnął z papierośnicy kolejnego papierosa, którego znów podpalił bez użycia różdżki. 
— Mam wiele talentów, młoda damo. 
Już miałam coś odpowiedzieć, ale w tym samym momencie na taras wbiegła Bella, ciągnąca za sobą jakiegoś niezbyt zorientowanego chłopaka, w którym rozpoznałam Paula Traversa, kapitana szkolnego Klubu Naukowego. 
— Andy! — krzyknęła do mnie Bellatrix, gdy ja zastanawiałam się, co do licha robi z kimś takim jak Paul. 
Tuż za nimi biegła, chichocząc maniakalnie, chuda Nigella Avery, dość głupawa Ślizgonka z piątego roku, która wszędzie chodziła za Bellą. Wujek Alden spojrzał na mnie wymownie i sprężystym krokiem ruszył z powrotem na salę, nie chcąc tego komentować. Bellatrix, która opierała się na ramieniu Paula, zaraz przyciągnęła mnie do siebie.
— O, w końcu coś zrobiłaś z tą koszmarną kiecką! Dobrze. — Złapała mnie mocniej za rękę. Jej oddech pachniał papierosami i alkoholem. — Andy, wychodzimy. Teraz! Jak nie teraz, to kiedy, więc sama rozumiesz, że musimy teraz! Ty i ja! Idziesz? — Uśmiechnęła się szeroko, a jej oczy błyszczały jakąś dziwną diabelską iskrą. 
— A ja? — żachnął się chłopak.
— Tak, tak. — Bella machnęła na niego niecierpliwie ręką. — Paul ma samochód! 
— Nie sądzę, żeby Paul powinien prowadzić po alkoholu — zauważyłam sceptycznie.
— O, wypraszam sobie! Jestem całkowicie świadomym abstynentem! — Teraz rzeczony wyżej wyprostował się dumnie i starał przewyższyć Bellatrix wzrostem, ale nic z tego. Moja siostra spojrzała na niego jak na niewygodnego pająka, który z uporem maniaka próbuje wspiąć się po ścianie. Zaraz potem spojrzała na mnie.
— Bella…
— Uch, jak zwykle to samo! — Machnęła ręką i odwróciła się na pięcie. Nigella podążyła za nią ze szczenięcą wiernością, to samo zrobił pociągnięty za łokieć Paul, prawie gubiąc przy tym z nosa okulary. 
— Chodźcie, szybko! — Bella odwróciła się do mnie przez ramię i zmarszczyła nos w pogardzie. — Andromeda jest przecież grzeczną dziewczynką.
Stałam tam jeszcze chwilę, zanim nie zaczęłam marznąć i skończyły mi się wszystkie argumenty „przeciw“. Weszłam do korytarza. Słyszałam jak zbiegali na dół i walczyłam sama ze sobą. Z jednej strony się bałam, ale z drugiej wczorajsza przemowa Bellatrix trochę na mnie wpłynęła — wtedy jeszcze nawet nie wiedziałam, jak bardzo. Dogoniłam ich na schodach akurat, gdy wbiegali do hallu, porywając nieswoje płaszcze i kapelusze z wieszaka przy drzwiach frontowych. 
— Poczekajcie! — Zgarnęłam ze ściany czyjeś futro i wybiegłam z domu za Bellatrix, która zaśmiała się głośno i bez skrępowania. Nie wiem jakim cudem tak łatwo się stamtąd wydostaliśmy, ale skoro zabezpieczenia antyaparacyjne zostały zdjęte na czas imprezy, wszystkie inne zaklęcia też musiały działać słabiej. 
Bella chyba wiedziała, że w końcu się złamię, bo nie wyglądała na zaskoczoną. Złapała mnie znowu pewnie za rękę i pociągnęła za sobą na ciemną ulicę. Nie wiem czy to jej słowa podziałały na moją ambicję, czy kontakt z wódką w ponczu całkowicie zamroczył mój zdrowy rozsądek, ale faktem było, że oto wszyscy wpakowaliśmy się do czarnego forda nieznanego mi bliżej Paula, a siedząca obok mnie w obszernym kapeluszu Nigella nie przestawała maniakalnie chichotać, co powoli zaczynało mi działać na nerwy. 
— Dokąd, milady? — zapytał Paul siedzącą na fotelu pasażera Bellę, która rozparła się tam w ukradzionym komuś czarnym płaszczu ze skóry rogogona węgierskiego.
— Jak myślisz, Andy? — Odwróciła się do mnie, jej ciemne oczy błyszczały w ciemności jak u kota. 
— Nokturn? — Wzruszyłam ramionami, chcąc koniecznie powiedzieć coś alternatywnego. 
Trzymałam dłonie na kolanach, bo tak bardzo mi drżały. W tym momencie zorientowałam się, że nawet nie mam ze sobą różdżki i starałam się nie wpadać w panikę — nie byłam stworzona do łamania zasad.
— Camden Town! — rzuciła naraz Nigella, a Paul ruszył z piskiem opon na ruchliwą ulicę.
Być może to dziwne, ale nigdy wcześniej nie widziałam mugolskiego Londynu z bliska, zwłaszcza nocą, a już w ogóle nie bez eskorty kogoś dorosłego. Teraz mknęłam w samochodzie niemal całkowicie obcego mi chłopaka, z jakąś głupawą trzpiotką u boku i moją szaloną siostrą, która była zdeterminowana, by się dobrze bawić. Jeszcze wtedy nie wiedziałam czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie.
Paul znał się na topografii miasta zaskakująco dobrze. Po chwili zorientowałam się, że jego samochód musiał być zaczarowany, bo żaden z przechodniów i sąsiednich pojazdów zdawał się nas nie zauważać. Raz minęliśmy nawet patrol policji i musiałam sobie zatkać usta dłonią, by nie pisnąć ze strachu jak głupia gęś. Nie wiedziałam ile czasu dokładnie minęło, ale w końcu zatrzymaliśmy się na moście robotniczej i podejrzanie wyglądającej dzielnicy, którą przedzielała płytka, brunatna rzeczka.
W oddali świeciło się kilka neonów. Jako pierwszy zauważyłam żółty, zepsuty i krzykliwy „Odeon“, w którym świeciło się tylko pierwsze „o“. Wygramoliłam się z samochodu.
— Gdzie jesteśmy? — Przysunęłam się bliżej Belli, która wzięła od Paula papierosa i zaciągnęła się nim płytko. Zamachała mi nim przed nosem. 
— Camden Town! 
— Tak, ale co tu robimy? I od kiedy w ogóle palisz?
— Nie nudź, Andy. Będziemy się bawić!
— A nie mogłyśmy-?
— Nie. — Pociągnęła mnie za sobą w stronę ulicy, po której sunął mały tłumek pijanych i tańczących ludzi przenoszących swoją prywatną imprezę z knajpy do knajpy — a było ich sporo. 
Przeszliśmy obok kilku jazzowych klubów, wzbudziliśmy niemałą sensację naszymi ekstrawaganckimi strojami i w końcu weszliśmy do zadymionego pubu, z którego według Paula dobiegała najlepsza muzyka. Tuż przy wejściu Bella potrąciła jakiegoś wysokiego faceta, który prawie oblał mnie podejrzanie śmierdzącą zawartością swojego kufla. Kremowe piwo to na pewno nie było.
W końcu dopchaliśmy się do baru, przy którym energiczny mężczyzna z wąsem nalewał alkohol.
— Cztery piwa! — Bella rzuciła mu swój najpiękniejszy uśmiech. Natychmiast zwrócił na nią uwagę i zaczął nalewać. Nigella próbowała zainteresować Paula swoją osobą i dostrzegłam, że wciąż trzymała go za rękę, a on nieustannie się wyrywał. Patrzył tylko na Bellę — typowe. 
— Wydaje mi się — powiedział nagle jakiś zimny głos zza moich pleców — że panienka będzie kupować pięć piw. Moje znalazło się na podłodze. 
Akcent miał wybitnie podły, ale coś mi w nim nie pasowało. Był aż nazbyt rynsztokowy, zupełnie jakby robił to specjalnie. Bellatrix natomiast udała, że tego nie słyszała i nawet się nie odwróciła, ale ja owszem. Za nami stał ten sam wysoki typek, którego potrąciła przy wejściu. Stał spokojnie i nawet się nieco uśmiechał, ale z oczu ciskał gromy. Na jego widok Paul nieco zbladł, a Nigella wydała z siebie bliżej niezidentyfikowany jęk — nie wiedziałam, czy z zachwytu, czy ze strachu. Owszem, facet nie był brzydki, ale był o wiele bardziej przerażający, co nieco przeważało w ostatecznym rachunku. Bella nawet nie zwróciła na nieznajomego uwagi, spokojnie zabrała z lady jeden kufel i łaskawie pozwoliła Paulowi płacić. Chłopak jednak nie był na to przygotowany — zobaczyłam, że sięgał do kieszeni po galeony. Gdy nieznajomy to zobaczył, warknął i przewrócił oczami z pogardą.
— Schowaj to, chłopcze — wycedził przez zęby i rzucił przed barmanem kolorowy świstek. Mężczyzna zabrał go bez słowa, chociaż teraz patrzył na nas już nieco bardziej podejrzliwie.
Wywnioskowałam z tego, że to musiały być mugolskie pieniądze. Bardzo niepraktyczne i na pewno nietrwałe. Obcy facet sięgnął po piwo mojej siostry, na co ona absolutnie nie chciała mu pozwolić. Nie wiedziałam, czy to rozsądne go denerwować, skoro wszyscy wiedzieliśmy już, że jesteśmy czarodziejami — ja, Bella i jej znajomi przynajmniej z tytułu, bo inteligentnie nie mieliśmy ze sobą różdżek. Dostrzegłam teraz, że olbrzym chyba sięgał po swoją, a sądząc po jego jakże przyjemnej aparycji, naprawdę nie chciałabym mu dać pretekstu, by jej na nas użył. Miałam nadzieję, że Bella w końcu również uruchomi swój instynkt samozachowawczy — zawiodłam się jednak.
— Łapy precz! — Stanęła z nim twarzą w twarz, choć wymagało to od niej nieco wysiłku, bo mężczyzna musiał mierzyć koło sześciu i pół stopy. Zaśmiał się głośno i widziałam, że poruszył nieznacznie lewą ręką. Cofnęłam się w stronę Paula, choć przyznaję — marna z niego ochrona. Sam trząsł się jak osika.
— Zapłaciłem za nie, księżniczko.
— Nie ma problemu, oddam ci zaraz — warknęła. — Paul! — wyciągnęła rękę, do której Ślizgon zaraz usłużnie włożył kilka galeonów, które ona wsunęła do kieszeni płaszcza tego typka. 
— Proszę. A teraz spieprzaj wreszcie, hm?
— Odważna jesteś. Jak na tak małą dziewczynkę. — Mężczyzna oblizał szybko usta i już miał się do niej zbliżyć, ale Bella była czujniejsza niż myślałam. 
Zrobiła szybki ruch w stronę jego krocza. Błysnęło ostrze, choć tylko na ułamek sekundy. Nie chcąc wzbudzać sensacji, stała przy nieznajomym bardzo blisko, chowając dłoń pod jego szeroką kurtką. Z daleka wyglądało to jakby ze sobą flirtowali w dość jednoznaczny sposób. 
— Tego się nie spodziewałeś, ty obrzydliwcu. — Uśmiechnęła się triumfalnie i postąpiła w jego stronę jeszcze pół kroku. Śmiem twierdzić, że żadne z nas się nie spodziewało, a zwłaszcza ja. Mężczyzna stracił nieco animuszu, ale tylko nieco. Uśmiechnął się cierpko i znowu przewrócił oczami, widocznie chcąc ukryć fakt, że dał się trochę zdominować. 
— Zrobimy tak: ja i moi przyjaciele usiądziemy sobie kulturalnie, zabierzemy nasz alkohol i ładnie podziękujemy za twoje hojne serduszko, prawda Andy? — Tu spojrzała na mnie szybko, a ja gorliwie pokiwałam głową, dla bezpieczeństwa własnej skóry nie chcąc się nikomu sprzeciwiać. 
— Ach tak? — zapytał on kpiąco.
— Tak — warknęła Bella, mrużąc groźnie oczy. — A że ja czuję się dziś też szczególnie hojna — tu widocznie zwiększyła nacisk ostrza, bo nieznajomemu wyrwał  się zduszony jęk — ty nie stracisz rodowych klejnotów. — Zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem i cofnęła rękę, szybko chowając nóż za, jak teraz zauważyłam, podwiązkę. Sądząc po rumieńcu Paula, jemu też to nie umknęło. — To jak?
— W porządku — warknął niechętnie.  
Wycofaliśmy się zatem chyłkiem i usiedliśmy przy jakimś wolnym stoliku. Dla pewności musiałam przetrzeć swoje krzesło. Spojrzałam na Bellę z lekką dozą podziwu i nagany.
— Och, rozchmurz się, Andy — wymruczała i pociągnęła spory łyk z kufla. 
Wszyscy oprócz Paula uczyniliśmy to samo, a ja miałam nadzieję, że wielki nieznajomy już się nie pojawi. Nie wiem ile dokładnie tam siedzieliśmy, ale po jakimś czasie zaczęłam się rozluźniać. Nie było tak źle. W gruncie rzeczy to było całkiem przyjemne — zupełnie jak wypad do nieco brudniejszego Hogsmeade, tylko bez profesor McGonagall na karku. 
Poczułam się tak swobodnie, że nawet zapaliłam jednego papierosa od Paula, chociaż w połączeniu z alkoholem trochę mi się od tego zakręciło w głowie. Bella tymczasem czuła się jak ryba w wodzie. Flirtowała bezczelnie z Paulem, który zakochiwał się w niej coraz bardziej, a Nigella, jej wierna przyboczna, śmiała się głośno z każdego żartu. Moja siostra kochała być w centrum uwagi.
— Nie powinniśmy już wracać? — zapytałam w końcu nieśmiało, gdy wydało mi się, że minęło już sporo czasu. 
Spodziewałam się ponownego lekceważenia ze strony Belli, ale kiedy zerknęła na zegarek Paula, szybko przyznała mi rację: 
— Cholera, słusznie! Już po północy.
Zebraliśmy się do wyjścia. Nie zauważyłam nawet, że w barze zrobił się taki tłum. Było tłoczno i duszno. Przechodziliśmy pomiędzy innymi ludźmi, niekiedy z trudem utrzymując równowagę. Nagle poczułam silne szarpnięcie. Ktoś mnie popchnął, zachwiałam się i niechcący potrąciłam czyjś stolik. Usłyszałam brzęk tłuczonego szkła i szczęk monet upadających na podłogę.
— Och, najmocniej prze-… — Już miałam coś powiedzieć, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi, bo było dość głośno — tylko na karty, które spadły z blatu.
Oi, mate! Patrz coś narobił, kurwa! — krzyknął siedzący przy stoliku jeden mężczyzna do drugiego, widocznie obwiniając jego. 
— Ja naprawdę nie chciałam! — pisnęłam, ale Bella zaraz zatkała mi usta dłonią, gdy drugi mężczyzna pchnął pierwszego i zaczęli się przepychać. Trzeci, któremu wylali przez to piwo, zaraz się poderwał i przywalił pierwszemu pięścią w brzuch.
— To ona! — krzyknął w moją stronę ktoś z wyraźnym irlandzkim akcentem. — Ona popchnęła stół!
Oblał mnie zimny pot. Rozejrzałam się  w panice w poszukiwaniu pomocy ze strony kogoś innego, ale jak na złość w barze było głośno, tłoczno, wokół pełno dymu z papierosów i nikt niczego nie zauważył. Zaczęliśmy się nerwowo przepychać do wyjścia, gdy ktoś za mną znowu krzyknął: 
— To ona! Niech płaci! 
— Panie wyraźnie potrzebują powietrza. My już wychodzimy! — rzucił Paul przez ramię. 
Niestety, ktoś zastąpił mi drogę. Czułam jak znowu drętwieją mi ręce. To był ten sam wielkolud, którego Bella potrąciła przy wejściu. Zadarłam głowę, a on spojrzał na mnie drwiąco. Towarzyszył mu teraz bardzo podobny do niego typek, wyglądający na trochę młodszego, ale z takim samym podłym uśmiechem i ciemnymi oczami.
— A gdzie się panie wybierają? — chciał się dowiedzieć ten młodszy, patrząc prosto na mnie. 
— Panie są ze mną! — Paul nagle poczuł się bardzo męski i odważny, a ja jęknęłam głucho z rezygnacją. 
— Zamknij się, chłopcze — warknął ten wyższy. — Znowu coś nabroiliście? Do licha ciężkiego, pierwszy raz jesteście wśród ludzi?
Patrzyłam na Bellę, która teraz wyglądała na nieco mniej pewną siebie. Gdy tuż nad moją głową przeleciała butelka, zorientowałam się, że hałas za moimi plecami to nie są zwykłe rozmowy — hazardziści przy stoliku się tłukli i przepychali się w naszą stronę.
— Ja jednak śmiem nalegać-! — spróbował znowu Paul.
— Och, zamknij się wreszcie! — Jeden z grających w karty odwrócił go do siebie szybko i przyłożył chłopakowi prosto w nos.
Zamknęłam oczy i krzyknęłam. Usłyszałam obok siebie okropny chrzęst i miałam szczerą nadzieję, że to nie okulary Paula. Kątem oka zobaczyłam, że barman zniknął na zapleczu — ostatnia iskierka nadziei prysła. Jak się można było spodziewać, Nigella wrzasnęła głośno, a Bella przytomnie odsunęła mnie i zwijającego się Paula pod ścianę, korzystając z okazji, że ci, którzy nas zaatakowali, ruszyli na olbrzyma i jego kolegę. Reszta irlandzkich hazardzistów zakrzyknęła coś radośnie i ruszyli się tłuc.
Nagle tuż obok mnie i Belli przeleciało krzesło. Ku naszemu przerażeniu, choć moja siostra była w stosunku do sytuacji aż nadto podekscytowana, znalazłyśmy się w samym środku najprawdziwszej barowej bójki. Padłam na ziemię, nie chcąc zarobić w głowę. Ukryłam się pod stołem, który jednak zaraz odleciał pod przeciwległą ścianę, gdy jeden z walczących rzucił go w stronę swojego przeciwnika. Rozejrzałam się w tłumie, teraz przerażona i bezradna. Rozhisteryzowana Nigella zaczęła machać rękami tak mocno, że w końcu kogoś prawie znokautowała, a Bellatrix tymczasem w napadzie miłosierdzia posadziła pojękującego Paula pod ścianą i podniosła mu głowę do góry, żeby nie zakrztusił się krwią. Ja poszukałam wzrokiem wyjścia, uznając, że na nas już chyba jednak czas. 
Kiedy już prawie udało mi się dopchać do drzwi, ktoś złapał mnie za ramię i pociągnął do góry. Krzyknęłam i próbowałam się szarpnąć, bo tym kimś był kompan olbrzyma. Musiał zarobić czymś w twarz, bo miał rozciętą jedną wargę i kawałek szkła wystawał mu z ręki. Przerażona próbowałam go kopnąć albo chociaż się wyrwać, ale trzymał mnie mocno i co najmniej kilka cali nad ziemią. Bella zaraz się na niego rzuciła, ale szybko ją odtrącił.
— Puszczaj mnie!
— Uspokój się! Rudolf, gdzie kurwa jesteś?! — krzyknął ponad tłumem, przez który zaraz przepchnął się jego ogromny kolega. Miał podbite oko i krwawiło mu ucho, ale wyglądał na ucieszonego. Wokół nas mugole tłukli się w najlepsze. 
— Wyprowadźmy je stąd, bo robi się coraz gorzej! 
Nagle przestałam się wiercić, zorientowawszy się, że chcieli nam pomóc. Nie miałam jednak szansy zastanawiać się nad tym zbyt długo, bo zobaczyłam, po co dokładnie barman zniknął na zapleczu. Wyszedł z niego z jakimś metalowym instrumentem, a gdy kolejna butelka rozbiła się na ścianie, dziwaczny przedmiot wydał z siebie złowieszcze szczęknięcie. Zaraz potem rozległy się trzy wybuchy, coś gruchnęło o sufit. Stęknęłam i próbowałam się znowu wyrwać z uścisku, ale bezskutecznie. Zapadła absolutna cisza. 
— Wszyscy zjeżdżać z mojego baru! — ryknął nagle barman.
Nie śmieliśmy się mu sprzeciwiać, ruszyliśmy do wyjścia, bo nasze życie dosłownie teraz od tego zależało.

*

[transkrypcja nagrania z dnia 15.02.1971]

[…]

Muszę ci powiedzieć, że to jeden z moich ulubionych wpisów z twoich pamiętników.

[śmiech] Przestań! 

Naprawdę! W oryginale był jeszcze lepszy.

W oryginale był tak chaotyczny, że po latach sama nie wiedziałam, co było z czym.

I nic dziwnego, nie był to ubogi w wydarzenia wieczór…

Nie, nie był. Kiedy to odcyfrowywałyśmy?

W moim dużym pokoju. 

Tak! Alice się właśnie zaręczyła…

…i nie mogłyśmy jej urządzić przyjęcia, bo wszystko było na podsłuchu. 

Tak… Pamiętam. W pewnym momencie Artur musiał nam pomóc odłączyć nasz kominek od Fiuu. 

[…]

Ile dni spędziłyśmy nad tym fragmentem?

Nie pamiętam. Demeter przyniosła wino. Całe szczęście! Pamiętasz te oryginalne opisy Rudolfusa?

„Ach, wysoki, tajemniczy nieznajomy o oczach zimnych jak-!“

[śmiech] Właśnie!

Naprawdę jest aż taki wysoki?

Naprawdę. Przerażający, z tymi czarnymi oczami… Ale jego brat był jeszcze gorszy. Niewinna twarz, bardzo miły — o ile nie jesteś mugolem, oczywiście — i nagle znienacka ten uśmiech psychopaty!  Brrr!

Rudolfus zakochał się w Belli od razu?

Wszyscy zakochiwali się w Belli od razu. 



Bellatrix Black, 1957

9 komentarzy:

  1. Wszyscy zakochiwali się w Belli od razu.

    I ja też zakochałam się w Belli od razu. Ma wszystko to, co powinna i czego ostatecznie zabrakło jej w kanonie. Wdzięk, charakter i to przewrotne, ryzykanckie coś. Przeczuwam ognisty, obłędny romans z Rudolfusem - i dobrze!

    Beza, Abraxas i wujek Alden, który powinien mnie adoptować, a potem uszyć sukienkę. Cobym na co dzień nie wyglądała jak Andy od święta. Poza tym incest i zepsuta arystokracja. Jazz, swing i irlandzki taniec na krawędzi noża. Wszystko to kocham i chcę więcej. A jednak najbardziej zauroczyła mnie bójka w barze. Serio, to nie jest coś, co się często zdarza w fikach, a do tego tak malowniczo opisane, że poczułam się, jakbym tam była.

    Chcę więcej alkoholu, Rogera, szurniętych sióstr i wielkich ucieczek.


    P.S. Transkrypcje kocham najbardziej, przenoszą ten fik na zupełnie nowy poziom obłędu.
    P.P.S. Mad Books rulz!
    P.P.P.S. Gdyby Roger był skrzatem, miałybyśmy pierwszy cross-fikowy mariaż :)

    Ukłony,
    Szalona

    OdpowiedzUsuń
  2. Wpadnę, jak znajdę chwilkę wolnego czasu ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Komentuję na bieżąco, więc pewnie prawie po kolei i prawdopodobnie bezładnie. ;)

    Och, jak ja rozumiem ból bycia bezą. Po pierwsze, we wszystkim, co różowe wyglądam jak ostatni bałwan, po drugie, sukienki to zmora i chociaż je kocham, to nie noszę. Utożsamianie się z postaciami weszło na nowy poziom; oprócz lubienia Andy, dokładnie wiem co musiała przeżywać, biedactwo.

    Wujek Alden jest absolutnie fantastyczny. Mogłabym zostać jego żoną, babcią, matką, to bym dumna z syna była, cokolwiek. Nawet na pięć minut takiego wujka spotkać, żeby pogadać. Cudowny, oczekuję, że pojawi się później z rolą większą, niż wyrównywanie poziomu cudownych osób na imprezach.

    Bella namawiająca Andy do ucieczki - dostała od ciebie coś, czego w kanonie jej brakowało i chwała ci za to, bo jej postać kanonicznie jest zdecydowanie zbyt mało rozbudowana, a od zawsze mnie intrygowała. Od ciebie dostała tą nutkę szaleństwa i roztrzepanie, przez co stała się bohaterką, jaką zawsze widziałam. Still, jestem okropnie ciekawa, jak będzie się zmieniać, bo na razie zachowuje się po prostu jak nastolatka. Kurde, boję się tej dużej rzeczy, która ją popchnie na złą stronę mocy.

    Scena bójki w barze zdobyła moje serce, mogę sprzedać duszę za taki warsztat, jak twój w tym momencie. Rzadki w sumie motyw, jeszcze rzadziej porządnie opisany, a tutaj taki ładny chaos można zobaczyć. Nie chciałabym się znaleźć na ich miejscu.
    A Bella weszła tutaj w tryb nie zbliżaj się, bo cię rozszarpię, czy mi się wydaje? Jakaś taka agresywna. Widzę ją taką, w sukience, wściekającą się na kolesia, który zabrał jej piwo. I że nadal sprawiała, że wszyscy się w niej zakochiwali. To źle wróży. Ja tutaj nie chcę dramy. Potrzebuję fluffu sióstr Black, przynajmniej jednej rodzinnej, normalnej sceny, serio. Potrzeba mi tego, bo mimo wszystko są siostrami, noto. (chociaż ja ze swoją raczej istniejemy obok siebie, niż się kontaktujemy.) a Andy przydałby się odpoczynek od narwanej Belli i chociaż chwila spokoju z Cyzią, ona taka zła nie może być, no.

    Weny, czasu, czego jeszcze potrzebujesz.

    PS. Pytałaś, więc odpowiadam. Nie mam pojęcia, kiedy coś zaktualizuję, bo mam w rodzinie plagę (trzy miesiące temu zmarł mój dziadek, tydzień temu babcia, w międzyczasie tata zachorował na coś z zakresu neurologii), więc kompletnie nie mam ani siły, ani chęci na pisanie, a jeśli już coś skrobię, to wychodzi taki angst, że nie można czytać. Ale na razie planuję sobie fanfika do Jessiki, zobaczę, czy wypali, bo pomysł kompletnie szalony i chyba nie mam takiego warsztatu. W każdym razie jeśli coś napiszę, to na pewno ci powiem. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za tak cudowny jak zwykle komentarz <3 wujek Alden musi się pojawić, w ogóle tworzę tu bardzo dużo OC, bo… Bo tak :D Na razie planuję całkowite zawirowanie, które chyba nie przeminie… Fanfiction o Jessice mnie kupiło, pisz! Tam musi być angst akurat chyba, chociaż tak mi przykro, że cię to wszystko spotkało :* Mam nadzieję, że z twoim tatą będzie wszystko dobrze!

      Usuń
  4. Ojej, to ostatnie zdanie kompletnie mnie urzekło. <3 To takie piękne i smutne zarazem. Głównie smutne, albo narzucam sobie taką nadinterpretację. xD No i jeszcze na dokładkę Angelina z czasów, w których wyglądała jak anioł, a nie jak nieudany manekin. Biedny Paul! Tak się starał. Podobała mi się Nigella i jej prawie że nokaut. Wyobrażam sobie, że machała rękami jak wiatraczek. xD Wujaszek i wszelkie kazirodcze podteksty również urokliwe. Tylko Andy taka biedna i przytłoczona tym wszystkim. Ciekawe kiedy wyjdzie z niej ta twarda babka, którą jest w serii. Czeka ją niesamowita przemiana. Luvam <3

    OdpowiedzUsuń
  5. Och, przyznam się szczerze, że uwielbiam Twoje historie. Czytałam "Siostry" i "Branwen Owens", i choć chyba dotąd nie komentowałam, to jestem pod wielkim podziwem dla Twojego stylu, pomysłowości i w ogóle wszystkiego.
    Ta historia też od razu podbiła moje serce. Jest w niej taka lekkość, która sprawia, że chce się czytać więcej i więcej, i nigdy nie ma się dość. Bohaterowie są żywi i prawdziwi, nie są to tylko maszyny do zabijania, morderczy fanatycy, jakich widzimy w książkach, ale prawdziwi ludzie, młodzi, niedoświadczeni, nieco naiwni. Bella to, och, prawdziwe mistrzostwo. Jest niemal wspaniała i to nie dlatego że jest mhroczna i tajemnicza - jest radosna, pełna życia i temperamentna, po prostu nastolatka, którą ktoś źle pokierował. Młodą Narcyzę osobiście zawsze wyobrażałam sobie nieco inaczej, raczej jak małą, cichą, bardzo naiwną istotkę, która robi, co jej każą, ale ta też pasuje. A Andromeda - niby zawsze w cieniu sióstr, ta nieśmiała, najspokojniejsza, najmniej pewna siebie, ale jednak widać już u niej inność i kiełkujący bunt.
    Zdjęcia i muzyka także idealnie pasują.
    Po prostu z niecierpliwością czekam na kolejne wpisy.

    Pozdrawiam,
    Bea

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla takich komentarzy warto pisać, bardzo dziękuję za wszystkie dobre słowa :) Pamiętajmy, że karmią Wena ;) Lecę skrobać trzeci rozdział!

      O.

      Usuń
  6. Kocham Bellę!
    Opisy dotyczące rodów i ich historii zazwyczaj zą nudne, jednak tutaj wręcz żałowałam, że się skończyły.
    Paul ze swoim dobrym wychowaniem i dyplomacją naprawdę śmiesznie wyglądał wśród tych wszystkich ludzi. Należało mu się xD
    Zastanawia mnie skąd Paul miał samochód. Arystokratyczne rody i mugolskie, nawet udoskonalone magicznie, wynalzaki raczej nie idą w parze.
    Wszyscy zakochiwali się w Belli od razu - z jednym wyjątkiem. Lord Voldemort raczej nie szalał z miłości do niej :D Chociaż na pewno ją na swój spaczony sposób lubił.
    Znalazłam kilka niedopatrzeń. Np. Imiesłowy przymiotnikowe z partykułą nie pisze się łącznie. I w kilku miejscach zjadłaś przecinek przed słowem pytającym szczególnie przy "ile").

    OdpowiedzUsuń